Jest to kontynuacja opowiadania, którego pierwszą część można przeczytać tutaj.
Odkąd pamiętam, zawsze miałem problemy z zasypianiem. Zazdrościłem ludziom, którzy ledwie przykładali policzek do poduszki i już po chwili odpływali do świata sennych fantazji. Sam wierciłem się, jakbym był nadpobudliwy, i przeprowadzałem w myślach analizę wszystkich zdarzeń z danego dnia. Może dlatego, że w nawale obowiązków i innych zajęć nie znajdowałem na to czasu, a może przyczyn powinienem szukać gdzieś indziej – nie wiem, teraz to i tak bez znaczenia, bo nawet gdybym nie przespał połowy doby i odczuwał jakiekolwiek zmęczenie, to i tak ostatnie doświadczenie tego wieczoru skutecznie przepędzałoby sen z powiek.
I tak oto, kiedy Jan chrapie głośno do mojego lewego ucha, a Duch nieświadomie mamrocze coś do drugiego, ja myślę o moim ulotnym zbliżeniu z Martą, o opowieści jej ojca, o walce z wilkiem i wszystkich innych wydarzeniach, które uczyniły ten dzień jednym wielkim zwrotem akcji. A do tego miliard pytań, które ślina przynosi mi na język, ale z oczywistych powodów nie mogę ich teraz zadać. Czy obcy staną się przyjaciółmi? Jak ich obecność wpłynie na kondycję naszej grupy? Co będzie następnym krokiem? Przecież po to się tu ukrywamy, po to koczujemy od tygodni w cieniu ogromnego komina – żeby dać sygnał dtym, którzy ocaleli, a potem pomóc sobie nawzajem. Sami nie obronilibyśmy się przed każdym zagrożeniem. Nie bylibyśmy również w stanie zadbać choćby o namiastkę samowystarczalności.
Wreszcie sami nie moglibyśmy po prostu przetrwać.
Przydałyby mi się tabletki nasenne.
Pierwszą wartę objął Wadim. Co rusz omiata spojrzeniem przybyszów; najpierw zaciekawiła go opowieść Wiktora, a teraz interesują go oni sami. Najuważniej przygląda się Marcie; leży skulona między ojcem a tym trzecim, który przespał całą rozmowę. Nadal nie wiem, kto to jest. Jutro będzie czas na dalszą integrację.
Po raz czwarty staczam w myślach bitwę z wilkiem, lecz tym razem ściskam w dłoni nie rękojeść noża, a pistolet. Zachowałem też większą czujność i bydlak nie dał rady wpić się w moje przedramię, a jedynie rozerwał rękaw kurtki. Świadomość przewagi nad przeciwnikiem łechta ego bojowej strony mojej osobowości, błyskawicznie wyczołguję się spod wagonu, bez zastanowienia biorę jego szary pysk na celownik, wymierzam idealnie pomiędzy wściekle czarne ślepia i naciskam spust. Wilk nie zdążył nawet zawyć z bólu; pocisk kalibru dziewięć milimetrów metodą błyskawiczną wydrążył tunel w jego czaszce, rozsadzając potylicę i obryzgując fontanną krwi rosnące z tyłu krzewy. Niedoszły myśliwy upada na ziemię i nie jest już dumnym drapieżnikiem, rozpływa się w śniegu i po kilku sekundach wygląda już nie jak wilk, tylko jak zmasakrowany pies, którego zwłoki mijałem podczas marszu.
Ale za wcześnie na radość, bo oto słyszę kroki wielu par łap, lawirują gdzieś pomiędzy skamieniałymi krzewami, czają się na mnie, obmyślają taktykę.
– No chodźcie! – krzyczę. – Śmiało! Czekam tu na was, bydlaki!
Pierwszy łeb, uzbrojony w szczęki z rzędami ostrych jak brzytwa kłów, wyskakuje na tory. Powtarzam ruch, wymierzam, strzelam. Kolejne zwłoki psa na ziemi. I jeszcze jeden strzał, i następny, i jeszcze sześć albo siedem pocisków wykluwa się z lufy pistoletu, zanim teren wokół mnie zdobią identyczne truchła psa i zapada cisza.
Ale tylko na moment, bo dosłownie po kilku sekundach okrutnie głośny gwizd rozsadza mi bębenki. Oglądam się w poszukiwaniu źródła, a tam, zza rozsuniętych drzwi, złości się na mnie konduktor w nieskazitelnie czystym uniformie.
– Proszę natychmiast wsiadać – ponagla mnie. – Pociąg odjeżdża!
Rozglądam się z lewa na prawo; skład jest całkiem nowy, lśniąca farba na stalowych ścianach mieni się paletą barw, a za czystymi szybami oddziały gapiów wyciągają jak mogą szyje i patrzą z mieszanką pogardy i ciekawości na tego, który opóźnia odjazd.
Niepewnie stawiam krok na pierwszym szczeblu metalowych schodków.
– Wolnego! – krzyczy konduktor i zasłania sobą przejście. – Najpierw poproszę pański bilet.
– Co?
– Proszę nie robić sobie ze mnie żartów, ściska go pan w ręce!
Wyciągam przed siebie dłoń, w której jeszcze przed chwilą trzymałem broń. Faktycznie, pistolet transformował w małą, prostokątną karteczkę z jakimiś niewyraźnymi hieroglifami. Konduktor sam wyrywa mi go z dłoni, następnie – ku mojemu niekrytemu zdziwieniu – pożera go, kiwa głową i zaprasza do środka.
Pociąg rusza gwałtownie i rozpędza się do tak dużej prędkości, że wpadam przez drzwi do toalety i cudem nie tracę równowagi.
– No proszę! A ja myślałem, że się nie doczekamy.
Co głos Ducha robi w toalecie?
Rozglądam się.
To nie toaleta. Trafiłem do przedziału.
Po lewej stronie siedzą moi przyjaciele, a po prawej obcy. Wszyscy ubrani w dziwne, eleganckie stroje, szczerzą się do mnie i machają.
– Dokąd jedzie ten pociąg? – pytam.
– Na pewno rozpoznasz stację końcową.
Nie wiem kto udzielił mi odpowiedzi, bo wszyscy odezwali się jednocześnie.
– Czemu do nas nie dołączysz? – pyta Jan. – Chodź, wystarczy miejsca.
– Przytul mnie – domaga się Marta. – Będzie ci lepiej. Nam obojgu będzie lepiej.
– Tajna broń, mówię wam – histeryzuje Wiktor. – Nic nie zmyślam, to sama prawda!
– Jak się bawisz? – Duch puszcza do mnie oczko. – Tłoczno tu, na tym bankiecie żywych. Może wyjdziesz na zewnątrz?
Pociąg hamuje tak gwałtownie, jak ruszył, a ja wylatuję z przedziału i magicznym sposobem jestem już na stacji.
– Ulica Karmazynowa, brama szesnasta, mieszkanie jedenaste – oznajmia miły, kobiecy głos z interkomu.
Co?! Jak???
Skąd ja tu…
Nie… to niemożliwe!
Ciężkie, antywłamaniowe drzwi same otwierają się przede mną. Odskakuję zdezorientowany i upadam, poślizgnąwszy się na zlodowaciałej posadzce, z impetem uderzając potylicą w metalową barierkę. Nie mdleję, zamiast tego leżę jak sparaliżowany i wpatruję się w pozłacane cyferki nad wizjerem.
Mieszkanie numer jedenaście. Mój dom.
W cieniu, za drzwiami, rozpoznaję niewyraźne kształty mebli; parę szafek, lustro i kilka niskich komód, na których stoją małe telewizorki kineskopowe. Tych ostatnich nigdy tam nie ustawiałem, jednak nie to najbardziej mnie zaskakuje. Na końcu korytarza, gdzie prosta droga powinna kończyć się ścianą, dostrzegam plamkę światła nie większą od dziurki na klucz. Maleńka smuga wdziera się do pomieszczenia i rozlewa na imitujących drewno panelach.
Podnoszę się z ziemi, otrzepuję kurtkę…
Chyba mam Deja Vu.
…i idę to sprawdzić.
Gdy tylko przestępuję próg wszystkie odbiorniki włączają się. Jest ich może tuzin, ale szum, jaki z siebie wydają, ogłusza mnie jakbym stał metr od potężnego wzmacniacza gitarowego. Dopiero po kilku sekundach ekrany przestają śnieżyć.
Dwanaście wypacykowanych obliczy smukłej prezenterki jednocześnie otwiera usta.
– Witam państwa w specjalnym wydaniu wieczornych wiadomości – zaczyna z wymuszonym spokojem, choć widać, że jest zdenerwowana, wręcz wystraszona. – Strach, rozpacz i niedowierzanie. Blisko trzysta zaginionych osób, siedem zawalonych i czterdzieści poważnie uszkodzonych budynków. Pogotowie nie nadąża z przyjmowaniem zawiadomień, brakuje karetek, a strażacy nie radzą sobie z błyskawicznie rozprzestrzeniającymi się pożarami. W taki sposób jeszcze pół godziny temu rysował się obraz wydarzeń w Budapeszcie.
Robię krok do przodu.
Znów kilka sekund ogłuszającego szumu.
– To wygląda jak scena z filmu katastroficznego, ale to wszystko dzieje się naprawdę – tłumaczy lektor, podczas gdy brytyjski reporter wykrzykuje te słowa z kabiny helikoptera. –Poziom wody w Tamizie musiał gwałtownie podnieść się o kilka metrów, całe dzielnice dosłownie znikają pod wodą. Nie dostaliśmy jeszcze żadnych informacji o liczbie ofiar, ale obawiam się, że mogą to być setki, jeśli nie…
I kolejny krok.
– Ostatnie wydarzenia wstrząsnęły Zachodnią i Środkową Europą – podaje inna, nieco starsza kobieta, choć w tym samym studiu tej samej stacji. – Napływają informacje o zamieszkach na całym kontynencie. Dziesiątki, może nawet setki tysięcy ludzi toczą prawdziwe walki z policją i wojskiem na ulicach większości europejskich stolic. Liczba ofiar rośnie a…
I jeszcze jeden.
– Tornada w Berlinie, erupcja wulkanu na Islandii i drastyczny spadek temperatury w Helsinkach, to wszystko wydarzyło się w zaledwie kilkugodzinnych…
Krok.
– Wenecja pod wodą! Włoski rząd nie radzi sobie z sytuacją. Tysiące dzieł sztuki poszło na dno razem z…
Krok.
– Masowe migracje ludności z północy na południe to…
Krok.
– Trzęsienia ziemi na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych dowodzą, że anomalie klimatyczne to nie problem na skalę europejską, a globalną…
Krok.
– Geologowie nie są w stanie ustalić przyczyn tych katastrof. Pojawia się co raz więcej głosów mówiących o końcu świa…
Krok.
I kolejny.
I jeszcze kilka kroków.
Szum.
Ostatni telewizor nie nadaje już niczego. Stoję naprzeciw dużych, drewnianych drzwi, których nigdy wcześniej tu nie było. Światło rzeczywiście wpada na korytarz przez dziurkę od klucza. Przykładam do niej oko, lecz po drugiej stronie niczego nie zauważam. Powoli opieram dłoń na lodowatej klamce, zastygam na moment i delikatnie naciskam.
Nagle szum ustaje, a telewizor łapie sygnał i zaczyna odtwarzać jakiś obraz. Kamera chybotliwym ruchem sunie wzdłuż ciemnego korytarza. W oddali słychać odgłosy dogasającej szamotaniny i strzępy rozpaczliwych krzyków, które potęguje każdy kolejny krok operatora. Filmowane pomieszczenie wygląda znajomo. Naciskam mocniej na klamkę.
Idę, nadal nie mogąc złapać oddechu. Teraz to ja patrzę przez obiektyw kamery. Kołatanie serca wzmaga we mnie pewność, że jeszcze chwila i ta życiodajna pompka rozerwie mi pierś, łamiąc przy tym wszystkie żebra i skazując mnie na długą, bolesną śmierć. Obraz przed oczami rozjeżdża się od nadmiaru rzeczy, które widziałem, a których za wszelką cenę nie chcę zapamiętywać. Sunę korytarzem, jakbym dopiero co wyzerował butelkę wódki po kilkumiesięcznej abstynencji. Co rusz odbijam się to lewą, to prawą dłonią od ścian o chropowatej fakturze, a żałosne nawoływanie, które dobiega z głębi mieszkania i przypomina nie tyle krzyk, co marne kwiczenie zarzynanej świni, powoli nacina żyletką ścięgna pod moimi kolanami, tak bym w końcu upadł i mógł się już tylko czołgać. A wtedy z równie chirurgiczną precyzją potnie mi zgięcia w łokciach i będę już tylko bezradną, zrozpaczoną marionetką, porzuconą przez tego, kto dotychczas pociągał za sznurki.
Zrozpaczoną, bo wiem z czyjego gardła wydobywają się te wrzaski.
– BŁ…A..AGAM N…NI…
– JULIA!
Zrywam się z miejsca gwałtownie, jakby poraził mnie piorun, następnie dobiegam do przejścia, za którym spodziewam się ujrzeć to, czego nie chciałbym widzieć nawet w najgorszych koszmarach sennych i dopiero, gdy moją twarz owiewa niespodziewany, siarczysty mróz, trzeźwieję. Jedną nogą stoję na zniszczonym parapecie, rękoma zapieram się o framugę i z zachwianą percepcją rzeczywistości spoglądam przed siebie. Kilka sekund temu widziałem tu ciemne wnętrze pokoju. Teraz rysuje się przede mną rozległa panorama tonącego w mroku gruzowiska. Jest środek nocy, a ja o mały włos nie wyskoczyłem przez okno.
Policzkuję się dwukrotnie, mrugam pośpiesznie i dopiero, gdy nabieram pewności, że to, co widzę, jest w stu procentach prawdziwe, rozglądam się wokoło. Wszyscy śpią, nikogo mój krzyk nie obudził. Nie wiem nawet dokładnie, co było jawą, a co wytworem mojej nieznośnej wyobraźni. Stoję tak przez jedną, może dwie minuty i myślę, odtwarzam w pamięci tamte chore wizje, które z każdą mijającą sekundą stają się coraz mniej wyraźne. I już zaczynam dochodzić do wniosku, że to tylko kolejny zły sen, że najlepsze, co mogę teraz zrobić, to położyć się, zamknąć oczy i spróbować odpłynąć raz jeszcze, gdy nagle moich uszu dobiega odległe, zbłąkane widmo tamtego ostatniego krzyku.
– Też to słyszałeś? – pytam szeptem Wadima.
W odpowiedzi cisza. Szukam go wzrokiem i dopiero teraz spostrzegam, że nie ma warty. Nie dlatego, że Białorusin usnął – jego tu po prostu nie ma. Przestaje mi się to wszystko podobać. Do głowy nieśmiało puka myśl sugerująca obudzenie pozostałych. Tak zrobili, kiedy to ja zniknąłem z posterunku. Ale wtedy zauważam coś jeszcze: Marty również tutaj nie ma. Pomiędzy jej ojcem a tym trzecim nieznajomym zieje metr pustej przestrzeni.
Klnę w myślach.
Głupi byłem, że nie potraktowałem poważnie jej pytania i nikogo o nim nie powiadomiłem. Nie powinna sama szwendać się po budynku, zwłaszcza w nocy. Jeśli coś jej się stało? Ten krzyk… A jeśli był prawdziwy?
Chwytam się za głowę, zaczynam ciągnąć włosy, jakbym chciał je wyrywać całymi garściami. I myślę. Zostać? Ten problem wcale mnie nie dotyczy. To nie moja córka, nawet nie dziewczyna albo przyjaciółka, żebym musiał się o nią martwić. Pójść jej szukać? Mnie samemu może się coś stać, a jeśli ktoś inny obudzi się i zorientuje, że brakuje trzech osób… Może wyjść z tego niezły bajzel.
To nie twój problem, to nie twój problem!
Strzał w pysk, taki mentalny.
Uratowała ci życie, zasrańcu! Masz wobec niej dług wdzięczności, którego nie spłacisz byle podziękowaniami. Nie możesz pozwolić, żeby coś jej się stało. Nie po tym, co dla ciebie zrobiła!
Po cichu wygrzebuję z plecaka latarkę. Ledwo świeci, a baterii nie zostało mi zbyt wiele. Musi wystarczyć to, co jest. Wyciągam jeszcze nóż. Nie powinien być potrzebny, ale przywykłem do ciągłego noszenia go przy sobie. Ostrożnie stawiam kroki, żeby przypadkiem na kogoś nie nadepnąć, a gdy już omijam plątaninę nóg śpiących ludzi, pstrykam gumowym włącznikiem latarki. Słaba, jasna plamka pojawia się na podłodze, ukazując niewidoczne w mroku szczegóły. Przynajmniej będę widział, na czym staję i nie wpadnę na niższe piętro przez jedną z dziur.
Wkraczam w mrok powoli, bo zbyt głośne stukanie podeszwami o posadzkę mogłoby zaalarmować wyostrzoną czujność Jana. Dopiero, kiedy oddalam się na odpowiednio dużą odległość i wchodzę w pierwszy zakręt, przyśpieszam kroku.
Od czego zacząć? Gdzie jej szukać?
Jeśli to byłaś ty, proszę, krzyknij jeszcze raz.
W przeciwnym razie i tak daj jakiś znak, bo w ten sposób nie znajdę cię do rana…
Zastanawiam się też, gdzie zniknął Wadim. Przychodzi mi do głowy scenariusz, według którego zmęczony wartą Białorusin odpływa na moment, a ta cwana dziewucha wykorzystuje okazję i wykrada się z obozowiska. Tamten budzi się, spostrzega brakującą osobę i rusza na poszukiwania bez informowania kogokolwiek, najpewniej z tego samego powodu, co ja. Brzmi to wiarygodnie, ale nijak nie uspokaja.
Wiele razy chodziłem po tym budynku, gdy za oknem czerń nieba zdążyła już wymazać szkarłatne smugi po zachodzącym słońcu. Jednak nigdy dotąd błądzenie w ciemności nie stanowiło celu samego w sobie. Zazwyczaj kierowałem się na komin lub do jakiejś niezbyt odległej salki, żeby pobyć chwilę w samotności i ciszy. Świadomość, że pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji, jest dość deprymująca. W dodatku zaczynam się bać.
Ale nie jest to strach taki, jak zwykle. Nie obawiam się upiorów ani innych straszydeł, które pamiętam z oglądanych w młodości filmów. To też nie zapisane w pamięci wspomnienie starcia z wilkiem. Rzecz w tym siarczystym mrozie, który otula mnie całym sobą jak płaszczem z lodu i uparcie szuka jakiejkolwiek szczeliny w moim ubraniu, żeby musnąć gorącą skórę lodowatymi opuszkami palców. W dodatku mam wrażenie, że coś owiewa mój kark, jakby czyjś oddech, bo przecież wiatr nie mógłby wedrzeć się do tak głęboko ukrytych korytarzy.
Wtem kieruję lichą plamę światła dalej niż dotychczas. Zauważam niewyraźny kształt, który natychmiast z powrotem chowa się w mroku.
– Marta?! – wołam.
Nikt nie odpowiada, nie słychać nawet odgłosu kroków.
Rzucam się naprzód i nie bacząc na to, gdzie staję, pędzę do miejsca, w którym widziałem tamto coś. Trafiam do niewielkiej salki. Z lewej strony przez okna wpada mała ilość światła, bo nawet noc jest jaśniejsza od mroku, który panuje w tych pomieszczeniach. Z kolei na prawo, gdzie najpewniej zniknęła moja zguba, rysuje się przejście, a za nim następny korytarz.
– Martaaa!? – krzyczę jeszcze raz, bo teraz nie widzę już żadnego kształtu, nic nie ucieka przed światłem mojej latarki.
Może tylko mi się przywidziało?
Prę naprzód już nieco wolniej, bo od groma tu bocznych salek i żadnej nie wolno mi pominąć. Jeśli ta niesforna dziewucha bawi się ze mną w kotka i myszkę, to z łatwością mogłaby wykorzystać mój brak ostrożności, skryć się gdzieś i wyskoczyć zza moich pleców, przyprawiając mnie o zawał serca. Penetruję pierwsze pomieszczenie – pusto. Następne to samo, w trzecim natrafiam na zawaloną podłogę. Przełykam ślinę i niepewnie wychylam się za przepaść, pełen obaw, że ujrzę tam nie tyle Martę, co jej zwłoki. To byłaby bardzo głupia śmierć…
Na szczęście kilka metrów niżej światło latarki odbija się wyłącznie od połamanych, drewnianych bali i zasp tynku. Z ulgą wydycham nagromadzone w płucach powietrze, ale w tym samym momencie coś za moimi plecami trzeszczy nieco głośniej, niż zazwyczaj. Dosłownie obracam się na pięcie i wymierzam światło w ciemność.
Coś z bardzo dużą siłą zaciska dłoń na moim gardle tak, że nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Nawet mrugnąć nie mogę, być może z niedowierzania, bo mój wzrok nie napotyka ściany ani głębokiej czerni za następną framugą. Zamiast tego, w niewielkiej plamie światła widzę kawałek ciała młodej dziewczyny. Koszulkę całą ma poszarpaną i ubroczoną krwią. Prawa pierś wyrywa się z ciasnej klatki materiału i wypada na zewnątrz. Upiornie przyozdabiają ją krwawiące sznyty i ślady zadrapań, podobnie jak ramiona, z których w wielu miejscach nieśpiesznie sączy się śmierć. I siniaki większe niż sutek, rozsiane na bladej skórze tak licznie, jak pieprzyki. Jej twarz nadal skrywa mrok, ale i bez tego dokładnie wiem, kto stoi przede mną.
Z moich oczu niekontrolowanie zaczynają ściekać łzy, opieram się barkiem o ścianę. Julia spostrzega, że jej krągłości nie zasłania cienka, brudna koszulka. Wpierw zakrywa pierś dłonią, potem niezdarnie próbuje związać ze sobą strzępy materiału, a ja obserwuję tę groteskową scenę i płaczę, płaczę jak dziecko, bo jej tak naprawdę tu nie ma. To tylko kolejna projekcja moich wspomnień, najbardziej bolesna ze wszystkich, jakie do tej pory mi się przytrafiały, bo gdy ostatni raz widziałem ją w takim stanie, była już w agonii, a chwilę później zmarła w moich ramionach i nie mogły ocalić jej moje błagania ani litry wylanych łez.
– Nie płacz – szepce do mnie tak, jak tamtego dnia w jej domu. – Proszę, nie płacz…
Jej widmo robi krok w moim kierunku.
– ODEJDŹ! – krzyczę i sam cofam się, omal nie tracąc gruntu pod nogami.
– Musisz pójść ze mną – odzywa się ze spokojem w głosie. – Słyszysz? To ważne…
– Nigdzie z tobą nie idę, zostaw mnie!
Nawet na nią nie patrzę. Nie mogę. Nie chcę. Tyle razy złamała mnie jak cienką gałązkę i wciąż jej mało, ciągle czuje niedosyt…
Jakby chciała zabrać mi duszę, pożywić się nią i w ten sposób znów istnieć.
Mam ochotę odepchnąć ją i uciec gdzieś, gdzie będę mógł zazna
spokoju, ale wiem, że moje dłonie napotkają pustkę, a jej obraz rozsypie się przed moimi oczami i opadnie na ziemię, przykrywając ją jak pył.
– Dlaczego mi to robisz? – pytam, choć właściwie nie spodziewam się żadnej odpowiedzi. – Dlaczego wciąż mnie nękasz? Czym ja sobie na to zasłużyłem? Zbyt mocno cię kochałem? Za bardzo pragnąłem twojego szczęścia? A może czułaś się… nie wiem… skrępowana? Tym, że z całego serca chciałem być blisko ciebie?
– Chodź, proszę…
– Byłem gotowy odrzucić na bok wszystko, byleby móc być przy tobie – mówię dalej, nie zważając na jej słowa. – Ale ty nie umiałaś tego odwzajemnić, choć starałem się jak mogłem, by rozpalić w tobie iskierkę. Chciałaś, żebym dał ci czas, którego w końcu nie dostałaś. Wahałaś się, nie wiedziałaś co czułaś, a teraz nie możesz czuć już nic! To problem żywych, takich jak ja…
– Artur.
– Po co mnie nawiedzasz? Chcesz popatrzeć, jak mi się wiedzie? Jak próbuję przetrwać ze świadomością, że straciłem wszystko i wszystkich? Jak cierpię każdego dnia? Jak w napadach słabości przykładam sobie nóż do nadgarstka i walczę z własnymi myślami, które podpowiadają mi, bym przejechał ostrzem po skórze? A może tobie o to właśnie chodzi? Żebym do ciebie dołączył tam, na górze, i żebyśmy skakali sobie za ręce po łączce i słuchali, jak aniołki śpiewają what a wonderful world albo love is in the air?
Przez moment nucę wesołą melodię. Zaraz po tym sięgam po nóż.
– Proszę cię, przestań i chodź za mną.
Mówi to tak beznamiętnie, mechanicznie, jakby wcale jej nie zależało.
– Nie możesz rozumieć, jak bardzo mi ciebie brakuje. – Patrzę na nią po raz pierwszy, odkąd zacząłem mówić. Widzę ją tak samo wyraźną, jak wcześniej. – Nie potrafiłem i dalej nie potrafię bez ciebie żyć. Odkąd poczułem do ciebie coś więcej, odkąd zechciałem podarować ci moje serce na dłoni, byłem pewny, że jeśli cię stracę, wtedy zabierzesz ze sobą moją duszę. I tak się stało. Zabrałaś wszystko, co podtrzymywało we mnie chęć do życia. Zostałem sam, słyszysz? Kawałek myślącego mięsa bez duszy, bez marzeń, bez szansy na prawdziwe szczęście.
Nie uśmiecha się, ani nie smuci. Jej oblicze zakrywa maska apatii. Złości mnie to i załamuje jednocześnie. W dłoni nadal zaciskam rękojeść noża. Gdybym miał wystarczająco dużo odwagi, to skończyłbym z tym wszystkim już dawno temu. Egoizm? Nie wtedy, gdy nie istnieje się dla świata.
– Musisz pójść za mną.
Nie wytrzymuję nadmiaru emocji. Błyskawicznie wstaję na równe nogi i rzucam się na Julię. Znika, a ja, co było oczywiste, przytulam nicość.
– POZWÓL MI! – wrzeszczę.
Stoi teraz po mojej lewej.
Ponownie próbuję ją dotknąć, ale i tym razem rozpływa się tuż przed tym, jak obejmuję ją ramionami.
– Przytul mnie tak jak wtedy, kiedy rozmawialiśmy w parku! Wtedy też płakałem! No dalej! Pociesz mnie! Czemu tego nie robisz?! Na co czekasz?! Zaraz sobie tak po prostu znikniesz i nawiedzisz mnie znowu w snach, żeby przyglądać się mojemu cierpieniu! Zniknęłaś na zawsze z mojego życia, to zabierz ze sobą wszystko, co zostawiłaś w mojej pamięci!
Próbuję ją chwytać, ale jej widmo za każdym razem rozmywa się w ciemności i odżywa kilka metrów dalej. Nie zamierzam kolejny raz pozwolić jej tak po prostu odejść. Gonię za nią, nie patrząc nawet pod nogi. Jeśli w coś wpadnę – trudno. Teraz i tak wszystko mi jedno, złamała mnie.
Nie wyrabiam zakrętów, co rusz wpadam na ściany. Zawilgocony tynk pozostawia szare ślady na rękawie kurtki, płuca bolą jakby skuł je lód i z trudem łapię oddech, ale gnam przed siebie nie pozwalając, by Julia choć na sekundę zniknęła mi z pola widzenia.
I kiedy ostatkiem sił wyrywam naprzód, kiedy wyciągniętą przed siebie dłonią nieomal sięgam jej ramienia, projekcja wygasa i Julia rozpływa się po raz ostatni. Nie od razu się z tym godzę. Jeszcze przez dobre dwie minuty zachrypniętym głosem wywołuję ją z ciemności i macham rękoma jak ślepiec, ale to nic nie daje. Zrezygnowany opadam na kolana, spuszczam głowę i łkam. Z braku sił, z bezradności, ze smutku. Gdybym mógł, naplułbym sobie w twarz. Wylałem swoje żale wytworowi mojej wyobraźni i naiwnie uwierzyłem, że to mi pomoże, że to mnie uwolni. O ja głupi, przecież to dożywocie!
Jednak los nie pozwala mi rozpaczać zbyt długo. Z fontanny dźwięków, rozbrzmiewających tu i ówdzie w trzewiach zrujnowanego budynku fabrycznego, wyodrębniam coś nowego, choć zarazem jakby znajomego. To nie trzask poruszanych wiatrem prętów zbrojeniowych, uderzających o ceglane ściany. To też nie odgłos łamiących się kości z żelbetu, które nieubłagany czas kruszy bez pośpiechu. Nieznany dźwięk po raz drugi dobiega do moich uszu, tym razem nieco głośniejszy. Wstaję, zaczynam iść. Wpierw powoli, przyśpieszam z każdym kolejnym echem. Powolny marsz przeradza się w trucht. Wreszcie biegnę tak jak wtedy, kiedy goniłem za Julią.
Ale teraz już nie chodzi o Julię. Ktoś krzyczy.
Na wszystkich bogów, w których nie wierzę, oby to nie była Marta.
Tylko dokąd biec? Puste korytarze i pomieszczenia załamują fale dźwiękowe, źródło mogło być zarówno przede mną, jak i za moimi plecami. Piętro wyżej, lub na niższej kondygnacji. Jest bardzo zimno, a i tak po twarzy ściekają mi krople potu. Na chybił trafił wybieram drogę i biegnę, biegnę choć brakuje mi tchu.
Jeszcze jeden krzyk, głośny i wyraźny, utwierdza mnie w przekonaniu, że zmierzam w dobrym kierunku. Chciałbym mieć tylko wrażenie, że nie po raz pierwszy znajduję się w takiej sytuacji. Niestety, mam pewność.
Potykam się o bezładnie leżący na ziemi pantofelek. Prawie nic, poza takimi drobnymi szczegółami, nie demaskuje tego, co dzieje się na zewnątrz. A sądząc po odgłosach dobiegających z sąsiedniego pokoju – również w środku. Chwiejnym krokiem omijam odłamki stłuczonego wazonu; szkło skropione jest plamkami świeżej krwi. A gdy staję w wejściu do pomieszczenia, z którego dobiegały krzyki i dźwięki szamotaniny, wszystko zwalnia. Mój oddech, bicie serca. W ułamku sekundy ulatuje ze mnie cała nadzieja, a wszystkie skrawki pozytywnych myśli płoną w ogniu sceny, która odgrywa się na środku pokoju.
Stojąc tak jak wryty, patrzę ze łzami w oczach na Julię, moją Julię, taką samą jaką widziałem w ciemności, tak samo bezbronną, zapłakaną, skrzywdzoną. Patrzę, jak paskudna narośl na jej plecach przygniata ją do ziemi całym swoim ciężarem i jak za kurtyną postrzępionego płaszcza nieodwracalnie łamie jej niewinność, jak ślizga się po jej plecach i z każdym obrzydliwym ruchem wyciska z niej łzy. Ona próbuje krzyczeć, ale już nie może, bo oprawca brudnym łapskiem zasłania jej usta, z których wydobywa się jedynie rozpaczliwy bełkot. Wije się, wygina w jeszcze głębszy łuk, próbuje oswobodzić skrępowane ręce, ale jej drobne, posiniaczone ramiona nie mogą oprzeć się brutalnej sile. Akt trwa w najlepsze pomimo mojej obecności; oboje zwróceni są do mnie tyłem, nie zdają sobie sprawy z mojej obecności. Chciałbym móc zobaczyć jej twarz, spojrzeć w oczy, odczytać z nich całe cierpienie i nabrać odwagi, by zrobić jakikolwiek krok. Jednak po kolejnym pchnięciu Julii udaje się krzyknąć i robi to tak głośno, tak rozpaczliwie, że odwaga przychodzi sama.
W trzech skokach zbliżam się do gwałciciela i wpadam na niego całym ciężarem ciała. Nienawidzę go, pragnę jego śmierci jak niczego innego na świecie. Wylądował na brzuchu, więc chwytam za jego głowę i z niespodziewaną siłą uderzam nią o podłogę. Nie jestem taki, nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy, ale teraz, w ferworze, we wszystkich negatywnych emocjach, które mną targają, na moment przestaję być sobą i znęcam się nad tym człowiekiem bez opamiętania i bez litości, bo po tym, co zrobił, nie zasługuje na litość. I nawet kiedy już wiem, że facet nie żyje, to i tak dalej rozłupuję jego czaszkę o podłogę jak wściekłe zwierzę, jak żądny krwi sadysta. On nie miał sumienia, on nie współczuł, więc dlaczego ja mam? Ten skurwysyn nawet nie zdaje sobie sprawy, jak wiele rzeczy zaprzepaścił jego egoizm!
Gdy nie mam już sił, by wciąż uderzać, przysiadam na jego martwym ciele i łapię powietrze. Dochodzi do mnie, co zrobiłem – zamordowałem człowieka. Pozostanę bezkarny, bo prawo już nie obowiązuje. Chcę zobaczyć jego twarz, a przynajmniej to, co z niej zostało. Z trudem obracam stygnące zwłoki. Płaszcz, bluza i kaptur ubroczone są krwią, a głowa, już nie tak kształtna, opada bezwładnie na bok. Trup nie chce spojrzeć mi w oczy, ale ja nie zamierzam dawać mu wyboru. Chwytam go za łeb i siłą obracam w moją stronę.
Tamtego dnia, kiedy pędziłem na ratunek Julii, oprawcą był jakiś bezdomny. Teraz, kiedy wszystko ucichło, patrzę w puste, wywrócone do góry oczy Wadima. Jego zasychającą od zimna krew na powrót rozmywają moje łzy. Płaczę, bo świadomość tego, co się stało, godzi mnie prosto w serce. Płaczę, ponieważ doświadczyłem najbardziej paskudnego deja vu, jakie mógłbym sobie wyobrazić. Wreszcie płaczę, bo uśmierciłem bliskiego mi człowieka. Może nie przyjaciela, ale towarzysza, który ukrywał w sobie okrutną bestię.
Puszczam zwłoki Białorusina, a te z głuchym tupnięciem opadają na ziemię, unosząc w powietrze drobną chmurę pyłu. Sam nie wiem, czy trzęsę się z nerwów, czy z zimna. Spoglądam przez ramię na Martę, której w tej smutnej sztuce przyszło odegrać rolę Julii. Wygląda równie żałośnie, co widmo mojej ukochanej. Poszarpane ubranie, rozczochrane włosy, siniaki, krwawiące ramiona. Kiedy ja pastwiłem się nad Wadimem, ona podczołgała się do ściany, skuliła w kłębek i szlocha teraz cicho. Nawet nie podciągnęła dobrze spodni; widzę, jak z jej krocza cieknie krew.
Podchodzę, klękam przy niej. Nie wiem jak jej pomóc. To znaczy… pewnie bym wiedział, ale wciąż jestem w szoku. Cała ta noc dostarczyła mi tak wielu negatywnych wrażeń, że momentami mam ochotę się roześmiać. Nie dlatego, że bawi mnie cierpienie tej dziewczyny, że cokolwiek mnie bawi. Coś po prostu pękło i nie potrafię tego inaczej opisać.
Marta nie patrzy na mnie, zakrywa twarz prawą ręką; lewa wygląda na złamaną. Naprawdę nie wiem, jak jej pomóc. Nie potrafię opatrzyć takich ran, zresztą nie mam przy sobie apteczki. Próbuję ją podnieść, ale gdy tylko mocniej ją dotknę zaczyna piszczeć i wierzgać nogami z bólu. Moje przedramię także daje o sobie znać. Nie dam rady zanieść Marty do obozu bez noszy.
– POMOCY! – zdzieram gardło do końca.
Szanse, że ktoś usłyszy moje wołanie, są niewielkie, wiem o tym. Ale nadzieja umiera ostatnia, prawda?
Siadam tuż przy niej, opieram się plecami o ścianę i kładę sobie jej głowę na udach. Widzę też, że marznie, więc zdejmuję kurtkę i zarzucam ją na nią jak koc. Teraz płaczemy razem, jak jakiś ponury duet, a nasze łzy ściekają po moich spodniach, formując żałobną pięciolinię.
– Mówiłem ci, że nie możesz – odzywam się, gładząc jej włosy. – Czemu nie posłuchałaś? Słyszysz? Czemu mnie nie posłuchałaś?!
– Przepraszam – szepce.
– Po to ratowałaś mi życie, po to mi pomagałaś, żebym ja teraz nie mógł pomóc tobie?
Chciałbym przytulić ją do siebie mocniej. Cmoknąć ją w czoło i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, i żeby to była prawda. Ale prawda jest taka, że po raz drugi w moim krótkim życiu ktoś umiera na moich kolanach, a ja nie jestem w stanie nic z tym zrobić i mógłbym jedynie uspokajać Martę, kłamiąc, że wyjdzie z tego i że wszystko się jakoś poukłada.
– Gdzie jest mój tata? – pyta. – Zawołaj tu mojego tatę.
– Już zawołałem, zaraz przyjdzie.
– Wszystko mnie boli, Artur.
– Wiem – rozczesuję palcami jej włosy. – Musisz to wytrzymać. Musisz być silna.
Jaka więź połączyła mnie i tą dziewczynę, że nie mogę znieść jej cierpienia? Widziałem śmierć wielu ludzi i za żadnym z nich, z wyjątkiem Julii, nie uroniłem nawet jednej łzy. A teraz?
– Od początku wiedziałam, że ty nie jesteś zły – odzywa się szeptem. – Przejrzałam cię wtedy, jak rozmawialiśmy sami. Wiedziałam, że ty byś postąpił ze mną tak samo, jak ja postąpiłam z tobą. I nie pomyliłam się.
Gdyby ona miała świadomość tego, jak bardzo wahałem się i zwlekałem, by pójść jej szukać…
Mam ochotę zamknąć oczy i więcej ich nie otwierać. Jestem wyczerpany, ale nie fizycznie. Zmęczyłem się tą ciągłą walką, chwytaniem nawet nie każdego kolejnego dnia, ale każdej chwili. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin już kilka razy mogłem stracić życie, ponadto doświadczyłem spotkania z martwą ukochaną i drugi raz byłem świadkiem gwałtu, jednocześnie wcielając się w rolę oskarżyciela i kata. Gdy zasnę, wszystko to nawiedzi mnie raz jeszcze, a kiedy się obudzę, nic już nie będzie takie samo.
Przez chwilę wydaje mi się, że słyszę kroki.
Cały czas gładzę Martę po głowie. Moja kurtka chyba skutecznie ją ogrzała, bo już nie trzęsie się tak mocno, jak wcześniej. Leży nieruchomo i oddycha powoli, bardzo powoli, jakby zwalniała, jakby wyczerpywały jej się baterie. A ja nadal nie mogę zrobić nic, poza gładzeniem jej. I robię to, bo chcę, żeby w ostatnich minutach życia czuła, że nie jest nikomu obojętna, że ktoś przy niej jest i nie zostawi jej samej, dopóki jej serce nie przestanie bić. Nie zdążyłem w porę, nie zdołałem jej ocalić, niech chociaż tak spłacę swój dług wobec niej.
W końcu jej oddech ustaje całkowicie. Potrząsam jej bezwładnym ciałem, ale bez skutku. Odeszła. Czy będzie nawiedzać mnie w snach? Czas pokaże. Przytulam ją mocniej, bo teraz już nie będzie bolało. Wtulam twarz w jej miękkie włosy; są brudne, a mimo to czuję przyjemny zapach. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że to wszystko fikcja, że nas wcale tu nie ma. Idziemy krętą, leśną ścieżką. Promienie słońca przeciskają się przez szpary w koronach drzew, delikatny wiatr muska nasze twarze, gdzieś nieopodal ruda wiewiórka z gracją przemyka po gałęzi. Widzę kwiaty, rozsiane po glebie niczym bezkresna paleta tysiąca barw, a tuż nad nimi, na wzór malarskiego pędzla, przemykają drobne sylwetki ptaków. Jest tak pięknie, wręcz bajkowo. I już nie ma strachu ani cierpienia.
Znów słyszę kroki, dużo wyraźniej niż poprzednim razem. Dochodzą z ciemności. Ich dudnienie wyrywa mnie z transu.
– MARTAAAAA! – krzyczy ktoś.
Czyżby jednak moje wołanie dotarło tam, gdzie powinno?
Otwieram oczy. Wokół mnie nadal panuje mrok, ale gdzieś w oddali, zapewne na końcu któregoś z korytarzy, dostrzegam bladą, ruchomą plamę światła, najpewniej latarki.
– Chodźcie, chyba ich znalazłem!
Pierwsza postać wpada do pomieszczenia i zastyga w bezruchu na nasz widok. Światło nie jest zbyt mocne, a jednak czuję, jak po długim czasie spędzonym w ciemności moje oczy płoną. Zasłaniam twarz przedramieniem, ale osoba stojąca w przejściu zdaje się być obojętna na mój sygnał.
– Sokół… – odzywa się postać głosem Ducha. – Co… Co tu się…
– Przepuść mnie! – krzyczy ktoś za jego plecami. – Masz mnie natychmiast przepuścić, tam jest moja córka! Marta?!
Ale Duch nie ustępuje, stoi nieruchomo jak posąg. Musi być w szoku i wcale mu się nie dziwię. Sam bym był, gdybym zobaczył coś takiego. Ale Wiktor nie zamierza czekać nawet sekundy i gdy tylko zrównuje się z Duchem, taranuje go barkiem jak byle przeszkodę. Ten wpada na ścianę i upuszcza latarkę, która wprawdzie nie gaśnie od upadku, ale turla się po ziemi i zaczyna oświetlać scenę w nieco inny, nie pozostawiający złudzeń sposób.
– Nie… – odzywa się cicho.
Próbuję spojrzeć mu w oczy, ale jego wzrok skupia się na nieruchomym obliczu Marty.
– Ja… – zaczynam, ale sam nie wiem co powiedzieć ojcu, który właśnie spostrzegł, że jego dziecko nie żyje.
– CO TY JEJ ZROBIŁEŚ?! – wrzeszczy. – CO ZROBIŁEŚ MOJEJ CÓRCE?!
Próbuje się na mnie rzucić, ale w porę przybiega Jan i chwyta go za ramię.
– PUSZCZAJ GNOJU!
– Jak się uspokoisz, to cię puszczę!
– TEN SKURWYSYN ZABIŁ MOJĄ CÓRKĘ!
– To nie byłem ja! – krzyczę w samoobronie. – Szukałem jej tak samo, jak wy, ale…
– ZAMKNIJ MORDĘ! NIE WIERZĘ CI!
Dopiero teraz, kiedy najpewniej pragnie mnie zabić, mogę spojrzeć mu w oczy. Wyrażają rozpacz i ogromną, wręcz fanatyczną nienawiść. Może gdyby Jan mógł zobaczyć to, co ja, wtedy unieruchomiłby mu obie ręce.
Może wtedy Wiktor nie zdołałby sięgnąć po broń.
Huk wystrzału mnie ogłusza. Teraz wszystko widzę jak w zwolnionym tempie. Nie wiem, na ile celne okazało się trafienie, ale Jan zwalnia uścisk i upada na ziemię. Duch jakby wybudza się z transu i wpada na Wiktora całą masą ciała, próbując wytrącić mu pistolet z ręki. Na scenie pojawia się również trzeci aktor, który dotychczas bez przerwy pozostawał na ostatnim planie. Nadal nie wiem, kim on jest. Twarz ma gładką, więc musi być dość młody, może nawet młodszy ode mnie. Członek rodziny? Przybłęda z ulicy? Nie wiem. On także usiłuje obezwładnić Wiktora, który byłby teraz w stanie zabić tylu ludzi, ile nabojów zostało w magazynku. Szamotanina trwa, a tuż pod nią leży wytracające resztki życia ciało Jana.
Jeszcze jeden huk, jeszcze jedna sylwetka osuwa się na podłogę. Potem charakterystyczny szczęk zamka, zwiastujący koniec amunicji. Obaj mężczyźni wiedzą, co to oznacza. Wiktor odrzuca bezużyteczny już pistolet jak jakiś śmieć, nie tracąc czasu na chowanie go za pazuchę. Chwilę później po pomieszczeniu rozchodzi się dźwięk metalu uderzającego o betonową ścianę. Nie wiem, kim jest ostatni oponent Wiktora. Obaj ścierają się ze sobą jak dwa drapieżniki, z rzadka obracając twarze w moim kierunku. Nie wiem też, ile czasu mi zostało, nim pojedynek dobiegnie końca. Nie wolno mi w ciemno zakładać, że zwycięży ten, który od razu nie rzuci się na mnie z zamiarem poderżnięcia gardła.
Wyślizguję się spod stygnącego ciała Marty i podczołguję do Jana. Szturcham go, szepczę, wreszcie przykładam palce do jego szyi. Brak pulsu. Czyli strzał był śmiertelny. Spoczywaj w pokoju, przyjacielu. Szkoda, że nie było nam dane pożegnać się w należyty sposób.
Słyszę odgłos rozrywanego materiału, a wraz z nim czyjś przeciągły jęk. To głos Ducha, bez dwóch zdań. Próbuje się odegrać, ale histeryczne wymachy nie godzą tego, kogo powinny, a jedynie tną na kawałki pustą przestrzeń. Nie czekam na dalszy, przewidywalny rozwój wydarzeń. Mój nóż na niewiele się zda, więc okradam zwłoki Jana z podpiętego do pasa kukri, podrywam się z miejsca i uderzam obuchem tę sylwetkę, która dominuje rozmiarami.
Teraz to Wiktor skamle, zatacza się i wpada na ścianę, upuszczając nóż. Natychmiast doskakuję do niego i kopię z całej siły w nogę. Z bólu pada na kolana, ale to za mało, więc chwytam go za pagony i jednym, zdecydowanym szarpnięciem obalam na ziemię. Jest mój.
Siadam mu na plecach, żeby nie dał rady wstać. Duch nie reaguje w żaden sposób. Siada pod ścianą, rozpina kurtkę i wkłada dłoń pod ubranie. Pewnie sprawdza, jak poważna jest rana.
Spodziewam się dalszego oporu, dalszej woli walki, pragnienia zemsty za niesłusznie osądzone morderstwo, ale Wiktor nie robi nic. Leży na brzuchu, twarzą do ziemi. Nachylam się nad nim, próbuję opanować oddech, szukam słów, którymi zdołam wyjaśnić całą sytuację i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi, lecz zanim je znajduję, odkrywam, że Wiktor płacze.
– Zrób to – jęczy. – Zabij mnie tak, jak ją zabiłeś!
– Nikogo nie zabiłem – odpowiadam.
– Odebrałeś mi najcenniejszą rzecz, jaką miałem. Zabrałeś moje życie, moje szczęście!
– TO… NIE… JA! – krzyczę.
– PRZESTAŃ KŁAMAĆ BYDLAKU!
Mam tego dość. Schodzę z jego pleców, podnoszę z ziemi latarkę i kieruję jej światło na zwłoki Wadima. On też dokonał żywota z opuszczonymi spodniami.
– Widzisz?! Jego nazywaj bydlakiem, na nim wyładuj złość, bo to ON zabił twoją córkę, nie ja! Szukałem jej, a kiedy tu dotarłem, ten skurwiel ją gwałcił. Roztrzaskałem mu łeb, ale jej już nie zdołałem pomóc. Umarła w moich ramionach, zanim wy się zjawiliście.
Wiktor nic nie odpowiada. Wpatruje się w leżące na ziemi ciało i nieprzerwanie płacze. Może uwierzył, może nie. Jeśli zechce rzucić mi się do gardła, zrobi to z łatwością, bo nie mam siły dłużej walczyć. Na nic nie mam już siły. Kładę nóż przy ciele Jana i osuwam się na podłogę. Duch przygląda mi się, oczy ma szeroko otwarte. Zaskoczony?
– Zabiłeś dwoje ludzi – odzywam się po chwili ciszy. – Dwoje niewinnych ludzi. Jednego znałeś długi czas.
Wciąż żadnej odpowiedzi.
Nie wiem, co teraz będzie. Wszystko, co budowaliśmy przez ostatnie miesiące, cały trud włożony w przetrwanie grupy, każde zagrożenie, z którego udało nam się wyjść cało, poszło na marne. Nie ma już nas.
I nigdy nie będzie.
A wszystko przez to, że ten zasraniec ze wschodu nie mógł pohamować swoich popędów. Czuję do niego nienawiść i odrazę. Chciałbym torturować go, a potem mordować i ożywiać, by cierpiał dłużej, najlepiej w nieskończoność. Co musi czuć Wiktor? Który z nas kochał mocniej? I czy miłość w ogóle można stopniować?
Obserwuję go, jak płacze. Jak pokracznie próbuje podczołgać się do ciała własnego dziecka, bo z obolałą, być może złamaną nogą, nie jest w stanie iść. Patrzę w jego oczy i już nie widzę w nich wściekłości, została tylko rozpacz, bezsilność. Wreszcie udaje mu się zbliżyć do córki. Siada przy niej koślawo, bierze ją w ramiona i przytula, i całuje jej bezwładną głowę, i gładzi jej włosy, a z oczu nie lecą mu już łzy, tylko całe wodospady łez. I te łzy spływają po jego twarzy, ściekają na jej okaleczone ramiona i zwilżają zaschniętą krew, ale to już nie przywróci Marcie życia.
Przymykam oczy, bo nie chcę znów szlochać.
Po raz drugi tej nocy chciałbym zasnąć i więcej się nie obudzić. Myślę o Julii. Czy to miała na myśli, gdy prosiła, bym za nią poszedł? Czy zdołałbym ocalić Martę, gdybym posłuchał od razu? Czy to w ogóle jest możliwe, by wytwór mojej świadomości dawał mi wskazówki? Nic już nie wiem. Chcę spać.
Ciche stuknięcie po mojej prawej. I jeszcze jedno. Trzask, potem odgłos zaciąganego zamka. To znaczy, że Wiktor załadował ostatni pocisk, a nas jest trzech. Kogo postanowi uwolnić? Czyje cierpienie zakończy kilkoma gramami ołowiu?
Słyszę jeszcze, jak ostatni raz całuje Martę, zaraz po tym naciska spust. Strzał nie przynosi mi ukojenia. Otwieram oczy. Duch siedzi naprzeciwko mnie, głowę ma spuszczoną, ale nie widzę śladu po kuli. Spoglądam na Wiktora. Pistolet nie wypadł mu z ręki, choć ścianę za jego głową przyozdobiła świeża krew.
Wybrał podróż w zaświaty i spotkanie z córką.
Zostaliśmy my dwaj. Wspominam dzień, w którym się poznaliśmy. Stara szkoła, jedna z wielu sal lekcyjnych. Byłem wycieńczony, brakowało mi wszystkiego, poddałem się. Chciałem odebrać sobie życie, zjawił się w ostatnim momencie. Do dziś nie wiem, czy powinienem mu za to dziękować, czy raczej mieć do niego żal.
A może by… Czy to dobry moment, żeby zapytać go o historię jego przezwiska?
– Duch – szepcę.
Cisza.
– Duch! – wołam głośniej.
Ale on nie reaguje na moje słowa. Z trudem podnoszę się z ziemi, podchodzę do niego i klękam na jedno kolano. Nie żyje, Wiktor poharatał mu brzuch. Wykrwawił się, diagnoza nie może być inna, bo nawet kurtkę zabarwiają w wielu miejscach czerwone plamy. Tylko dlaczego nic nie powiedział? Z moją pomocą może dalibyśmy radę jakoś to zatamować.
Nie poznam jego imienia. To, co przeszedł, również pozostanie dla mnie tajemnicą. Straciłem rodzinę, przyjaciół, moją miłość. Przetrwałem koniec świata i morderczą zimę – po co? Jaki w tym cel? Dlaczego wszyscy wokół mnie odchodzą, a ja nadal kurczowo trzymam się życia, choć wcale tego nie chcę? Na co łzy, wraz z którymi wypływa cierpienie, skoro ich ubytek jedynie stwarza miejsce na nową falę bólu? To zła metoda, nieskuteczna. Już dawno powinienem był spróbować czegoś innego. Miałem tyle okazji, dlaczego ich nie wykorzystałem? Najwyższa pora dać oczom odpocząć, niech całe cierpienie spłynie inną drogą, niech raz na zawsze uciszy chaotyczne myśli, niech wymaże bolesne wspomnienia i pozwoli mi wreszcie odpocząć. To dobre rozwiązanie.
Chcę wreszcie poczuć ulgę.
Chcę wreszcie poczuć…
– Artur.
Podnoszę wzrok. Julia stoi przede mną, jest uśmiechnięta, czysta, nie widzę żadnych ran i żadnych śladów krzywdy, która została jej wyrządzona. Wygląda tak samo, jak w dniu, w którym ją poznałem.
– Daj mi rękę – prosi.
Posłusznie wystawiam przed siebie dłoń, a ona chwyta mnie delikatnie za nadgarstek i czuję, jak wysysa ze mnie toksynę, jak powoli, kawałek po kawałku, oczyszcza moje ciało i umysł od bólu. Jest mi tak lekko i błogo.
– Już po wszystkim – szepce do mnie.
Pomaga mi wstać. Rozglądam się wokoło i nie dostrzegam żadnych ciał. Chcę coś powiedzieć, zapytać, ale Julia przykłada palec do moich ust.
– Nic nie mów, po prostu pójdź za mną – mówi. – Zabiorę cię do lepszego miejsca.
I prowadzi mnie w ciemny korytarz, a na jego końcu majaczy niewielkie światełko, które z każdym moim krokiem powiększa się nieznacznie. Wiem, że to co znałem, zostawiam za sobą, ale nie czuję lęku. Ufam jej. I choć Julia kroczy szybciej ode mnie, choć powoli gaśnie w moich oczach, już nie próbuję jej gonić, bo ja także rozmywam się, przestaję czuć, przestaję istnieć.
Jestem wolny.
Koniec części #4 z 4.
1 Comment
Arek
Czytelne i poruszajace, czytane jednym tchem… Niesamowite uczucie i wrażenie jak bym stał obok przeżywał i czuł podobne myśli. Bardzo rzadko natrafiam na tak dobre i ciekawe artykuły. Szacunek. Przeczytałem kilka recenzji w parę chwil.