[blockquote cite=”Anonimowy poster na 4chan.org/b/”]„Jesteśmy trzy dni bez prądu i wody w kranie od plądrowania sklepów”[/blockquote]
Miasto. Wyspa światła otoczona morzem czerni. O tej porze nocy wszystko wydaje się tu niesamowicie spokojne – po chodnikach gdzieniegdzie poruszają się jeszcze nomadyczne grupki najebanych studentów, tu i ówdzie jakaś pozbawiona szczęścia jednostka dostaje w ryj i staje się biedniejsza o telefon, kilka taksówek na krzyż. Słowem – typowa sobotnia noc.
Mariusz siedział w Podziemiu i dopijał siódme piwo. Pomiędzy piwkami kulturalnie wcisnął oczywiście kilka shotów. Co by nie? W końcu może sobie pozwolić na luksus niedzielnego niszczącego kaca. Towarzystwo? Doborowe, czyli własne. Dawno już porzucił zasady picia towarzyskiego, skupiając się na własnej osobie i metafizycznych przeżyciach stanu upojenia bez konieczności bełkotu o polityce, gówno wartej pracy, czy „tej cipie z HR/księgowości/wstaw-właściwy-dział, która nęci, lecz nie chce dać”. Tego rodzaju rozmowy są dobre do pewnego momentu, potem jednak człowiek chciałby usiąść w spokoju i oddać się niczym nieskrępowanej konsumpcji piwa i wódy. Żeby jeszcze żołądek był bardziej wytrzymały, to już byłby ideał.
Niestety łóżkowy ‘helikopter’ i nocne bieganie do zlewu na okazjonalnego pawika (sztuk kilka) to już dla niego klasyka.
– Starzeję się…
Był ledwie po trzydziestce, ale miał już dość swojego organizmu, który co raz stwarzał mu nowe przeszkody w oddawaniu się ulubionej czynności. Nawet nie zauważył gdy podeszła do niego barmanka.
– Koniec na dziś Mariusz. Do domu.
– No co ty… nie rób se jaj… jeszcze jedno piwko i spadam.
– Kurwa daj mi nieco odpocząć, od godziny lokal jest pusty.
– A ja to niby co? Pies? Też tu jestem.
– I już ledwie siorbiesz to piwo. Jak dam ci kolejne to nie wypuścisz mnie przed rankiem. Pierdolę taki interes, aż tyle nie zarabiam.
– Jagoda, daj żyć…
– Kończysz i spadasz. – odwróciła się na pięcie i odeszła za bar.
– Pizda… – powiedział pod nosem i powrócił do rozmyślań nad kuflem.
Ile by dał, żeby ludzie po prostu się od niego odpieprzyli. Nie podoba jej się? Niech się zwolni. Może zasuwać do domu, on sam się obsłuży. Zresztą jest stałym klientem odkąd jeszcze studiował i każdy wie, że nie bierze niczego na krechę.
– Kończ piwo i do domu! – krzyknęła Jagoda zza baru.
– Dobra już… dobra… wal się hetero.
– Słyszałam.
– Bo miałaś słyszeć. Przychodzę tu od ponad dziesięciu lat, a ty mnie wyganiasz jak psa. Na zbity pysk!
– Mariusz, do cholery, nie mam ochoty na dyskusje.
– I nie musisz mieć, więcej tu nie przyjdę.
– Uuuu… to takie straszne. Stracimy najlepszego klienta.
Ależ drażniła go ta pyskata swołocz.
– A żebyś kurwa wiedziała!
Wstał i wściekle narzucił na siebie płaszcz, po czym udał się do wyjścia. Był bardziej pijany niż sądził. Utrzymanie kursu „azymut prosto” stanowiło problem. Sięgnął do kieszeni po papierosy – jak już się niszczyć, to skutecznie i do końca. Nazajutrz i tak nie będzie przebaczenia. Papieros uderzył ze zdwojoną alkoholową mocą – w tej chwili zaczęło go poważnie zastanawiać, czy przed sobą ma dwa identyczne peugeoty, czy może jest już w stanie lewitacji. Raczej to drugie.
Nie będzie zamawiał taksówki, do mieszkania ma raptem dwadzieścia minut, a przynajmniej nieco wytrzeźwieje przez drogę. Na horyzoncie widać już pierwsze oznaki zbliżającego się poranka, więc przyspieszył kroku. Drugi papieros, na dobre samopoczucie.
Co było dalej?
Chyba standard, bo od tamtego momentu niewiele już kojarzył. Gdy wstał było dosyć wcześnie, na oko dziewiąta, może dziesiąta – czas gdy Miasto budzi się do życia po alkoholowych libacjach. Obrzygana toaleta i łeb wielkości planety – tylko ból jakiś taki niestandardowy. Podszedł do lustra – pysk obity jak nieszczęście. Szybkie spojrzenie na utytłany płaszcz i nienaruszoną zawartość portfela wskazują jednak na to, że po prostu zaliczył po drodze glebę. Na szczęście twarz zamortyzowała upadek. Grunt, że zęby w całości – w robocie powie, że go pobili.
Teraz jednak czas na śniadanie mistrzów – jajecznica z boczkiem i zimny browarek postawią go na nogi. Pomimo wielkiej trudności w przekazywaniu informacji do kończyn udało mu się wbić jajka do garnuszka, tylko kilka kawałków skorupek pływało z żółtkami. Trochę pochrupie w gębie, a odrobina wapna mu nie zaszkodzi. I wszystko byłoby w porządku, gdyby kuchenka nie odmówiła współpracy.
– Co do cholery?
Nie ma mowy, gazu nie odpali. Zapalarka – nic. Może nie działa, ostatnio już miał z nią problemy. Zapałki – bez skutku. Nie pamięta żadnych ogłoszeń z gazowni o remontach, czy przerwach w dostawie gazu. Może jakaś usterka. To chociaż zimne piwko – sięgnął do lodówki i kolejne zdziwienie. W lodówce światła niet. Nie zwrócił na to uwagi, gdy wyciągał jajka. Sprawdził czajnik elektryczny i kilka innych urządzeń – nic nie działa.
– No do kurwy nędzy, prądu też nie ma?! Rachunków nie popłaciłem, czy jaka cholera?! – powiedział do siebie.
Dobra, lodówka przynajmniej temperaturę utrzymuje, piwko wciąż chłodne więc jakoś uda mu się przetrwać te pierwsze kilka godzin zimnych potów, które w jego przypadku są ostatnimi czasy głównym objawem trzeźwienia. Usiadł w salonie z browarem w ręku sięgając po pilota od telewizora.
– No tak… prąd. Już sobie pooglądałem.
Może to i lepiej, dzięki temu może sobie posiedzieć w ciszy i spokoju, bez tego medialnego pierdolenia. Książki do rąk nie weźmie – literki będą mu się rozłaziły w oczach i znów będzie rzygał. A więc postanowione – cisza, spokój i browar.
– Za cicho – pomyślał – stanowczo za cicho. W takich warunkach nie da się pić! Na telefonie miałem kilka odcinków seriali, może chociaż to ukoi jakoś weltschmerz.
Rzeczywiście, gdy wyjeżdżał do domu rodzinnego, wrzucił kilka filmów i seriali na telefon, żeby zabić nudę w pociągu. Ostatecznie i tak uderzył w kimono, ale teraz przynajmniej coś będzie mu gadało w tle. Poszedł do płaszcza i sięgnął do jego wewnętrznej kieszeni. Niestety ekran telefonu, nieważne co by nie zrobił i czego by nie przycisnął, pozostawał ciemny. To już była jawna kpina z jego osoby – przecież pamiętał, że przed wyjściem do pubu ładował komórkę. Ani nie robił zdjęć (bo niby czego), ani nie dzwonił, ani nie pisał. Pięknie – kolejna, oprócz twarzy, ofiara nagłego kontaktu z podłożem, który niezaprzeczalnie musiał być poważniejszy niż Mariusz początkowo sądził.
Z zadumy nad tak wielką niesprawiedliwością wyrwało go pukanie do drzwi. Stwierdzając, że jest ubrany w stopniu niebudzącym zgorszenia oraz bez poważniejszych śladów wczorajszego spożycia (pomijając oczywiście obitą twarz) otworzył drzwi.
– Dzień dobry – przed wejściem do jego mieszkania stała młoda, schludnie ubrana kobieta. W wieku rębnym, choć o urodzie niezbyt odpowiadającej jego standardom.
– Witam, jeśli chce pani porozmawiać o Jezusie, to myślę, że chowa się za kanapą u sąsiada naprzeciwko.
– Nie, nie – powiedziała śmiejąc się – mieszkam piętro niżej i chciałam zapytać, czy u pana też wszystko wysiadło.
– Tia… zauważyłem pewne problemy. A co? Wie pani coś więcej, droga sąsiadko? – nacisk na ‘drogą sąsiadkę’ aż kłuł w uszy.
– Gosia jestem.
– Mariusz.
– Nie, od rana nic nie działa. Nie mam prądu, gazu, wody – nic.
Wody? Tego nawet nie sprawdzał. Jeżeli nie ma wody to już w ogóle tragedia i jakieś jaja z kosmosu. Czy miał chociaż zapas mineralki?
– Chwileczkę. Zaczekaj, sprawdzę u siebie.
Wszedł do łazienki i odkręcił kran. Kilka głośnych, bliżej nieokreślonych ‘pierdnięć’ zaatakowało jego uszy. Ale wody brak. Wrócił do drzwi.
– No. U mnie też nie ma wody. Prądu i gazu zresztą też.
– Nie słyszałam, żeby mieli robić jakieś remonty.
– Ani ja. I żeby tak szlag trafił wszystko naraz.
Nagle usłyszeli otwierające się z impetem drzwi wejściowe na klatkę i dudnienie ciężkich kroków. Po chwili na piętro wbiegł postawny, ciemnowłosy mężczyzna.
– O, siema Mariusz! – zawołał zaskoczony, na kobietę tylko spojrzał.
– Cześć. Co cię tak goni?
– Aaa kurwa spieszę się do roboty, ale mi auto nie odpali. Jak nic akumulator szlag trafił. Biegnę po prostownik.
– Nie ma prądu – powiedziała Gosia.
– Co? Kurwa mać… Mariusz, a ty nie masz kabli?
– Mam w bagażniku. Czekaj, ogarnę się i zejdziemy.
– Okej, a ja jeszcze porozmawiam z innymi, może ktoś coś wie o tej awarii.
– W sensie braku prądu? – zapytał mężczyzna.
– Nie mamy prądu, gazu i wody – odpowiedziała.
– Cholera, nawet nie zauważyłem. Jak tylko zobaczyłem, która godzina od razu się ubrałem i poleciałem do auta. No to ładny burdel.
– Dobra, chodź na dół. – powiedział Mariusz, który w międzyczasie założył buty i lekką kurtkę – Gosiu, jakbyś się czegoś dowiedziała to daj znać.
– Pewnie.
Na dworze było zimno. Zdecydowanie zbyt zimno jak na początek września – widać w tym roku nie ma co liczyć na przyjemną jesień. Mariusz ruszył w kierunku swojego samochodu.
– Słuchaj, leć tam pod swój rydwan, a ja podjadę. Stoisz maską do chodnika?
– No.
– Dobra to jak podjadę, to go razem wypchniemy. Nie mam jakichś ultra długich kabli.
– Spoko, nie ma problemu. Stoję tam – i wskazał palcem.
– Okej, już podjadę.
Łukasz był pierwszym z sąsiadów, którego Mariusz poznał. Albo inaczej – którego w ogóle miał chęć poznać. Facet był solidny, lubił wypić i zapalić, nie zadawał też głupich pytań – nawet nie zająknął się na temat twarzy Mariusza. Nie musiał. Co jednak najważniejsze, nie puszczał techniawy na cały regulator jak co poniektórzy, a to solidny plus gdy się mieszka w bloku.
– Ty, a w ogóle co to za laska?
– Sąsiadka.
– Od kiedy?
– A skąd mam niby wiedzieć. Nie pytałem jej o historię choroby.
– Gosia, tak?
Mariusz kiwnął twierdząco głową.
– Chujowe imię. Hej, mam na imię Gosia i chodzę do podstawówki – Łukasz zaczął ją przedrzeźniać.
– A co ma powiedzieć? Dzień dobry, jestem Małgorzata i co rano wkładam kij w dupę?
– Dlatego mówię, że chujowe imię – ani nie zdrobnisz bo infantylnie, ani nie użyjesz normalnej formy bo zbyt poważne.
– A „Gośka”?
– I tak do dupy.
Rozdzielili się – Mariusz poszedł do swojego samochodu. Starszawa już Vectra straszyła wybrzuszeniami lakieru wskazując na postępujące gnicie karoserii. O takich wygodach jak działające radio, klimatyzacja, czy elektryczne szyby, można było od razu zapomnieć. Oleju nie wymieniał już chyba ze cztery lata, opony kompletnie łyse, a na zakrętach pasek klinowy piszczy jak zarzynane prosię. W środku zresztą nie lepiej: capi fajkami i kiepami, które można było znaleźć nawet w schowku. No i śmierdziało mokrym psem. Czemu akurat mokrym psem? Tego nie wiedział nikt. Istotne jednak, że od dłuższego czasu Mariusz rozważał zakup naklejki „Ci, którzy tu wchodzą, niech porzucą wszelką nadzieję” – byłaby adekwatna do opłakanego stanu samochodu. No ale pomimo tych przeciwności losu oraz sporej dozy olewania niezbędnych wydatków oraz zabiegów pielęgnacyjnych, samochód wciąż wiernie trwał na posterunku i odpalał nawet w najsroższe zimy.
Tym razem postanowił jednak doprowadzić właściciela do kurwicy.
– Nieeee! No tego już za wiele!
Mariusz wyszedł z auta i krzyknął do kolegi.
– Łukasz! Nic z tego! Trup jak nic! Też mi padł aku! – w tym momencie go ruszyło – Łukasz! Chodź tu!
– No co jest? – powiedział podbiegając – Tobie też padło?
– Tak. Słuchaj, masz telefon?
– Nie, posługuję sygnałami dymnymi. Pewnie, że mam.
– Pokaż.
– Po co?
– No pokaż.
– Nic ci nie da, rozładował się przez noc, a nawet nie było czasu go ładować. W dodatku teraz jak nie ma prądu to nic z nim nie zrobię.
– Łukasz… chyba mamy mały problem. Chwila. Przepraszam! – podbiegł do gościa który przechodził obok – która godzina?
– Przepraszam, nie mam zegarka, a telefon mi się chyba rozładował.
– Okej, nie ma problemu.
– O! A panowie mają kable. Mógłbym pożyczyć na chwilę, bo próbowałem odpalić auto, ale chyba wysiadł mi akumulator.
Mariusz poczuł się tak jakby trafił na trop spiskowej teorii dziejów.
– Sorry, u nas to samo – powiedział Łukasz.
– Nie rozumiem… U sąsiada to samo… no nic, czyli jednak autobus… – i gość oddalił się w swoją stronę.
– Łukasz, chodź do mnie, musimy pogadać.
– Nie mogę, muszę gonić do roboty. Może złapię jakiś autobus.
– Nic nie złapiesz – powiedział Mariusz.
– Co?
– Nic nie złapiesz. Żadnego autobusu.
– Co ty pieprzysz?
– Patrz – wskazał palcem jakiegoś gościa, który maszerował pewnie w kierunku parkingu – zaraz zobaczysz o co mi chodzi.
Facet podszedł do samochodu i ‘pyka’ pilotem, ale bez reakcji. W końcu podchodzi i otwiera auto kluczykiem. Wsiada. Cisza. Kręci się wewnątrz, gmera. Cisza. Wychodzi i otwiera maskę, po czym rozgląda się i krzyczy.
– A panowie nie mają kabli?!
– U nas to samo! – odkrzyknął Mariusz i zwrócił się do sąsiada – I co ty na to?
– Ja pierdolę…
– Dam sobie łeb uciąć, że ktokolwiek tu przyjdzie będzie miał ten sam problem.
– Do cholery, co jest? Wirusowe wyładowanie akumulatorów?!
– Jak daleko masz do roboty?
– Dwadzieścia kilosów.
– Masz chujową, odległą i wymagającą stawiennictwa w niedzielny poranek robotę. A ja mam 0.7 łyskacza w barku.
Tym razem już nie oponował. Po chwili siedzieli już w mieszkaniu –Mariusz nalał whisky do szklanek i przyniósł popielniczkę.
– Naprawdę myślisz, że nigdzie się dziś nie dostanę? – spytał Łukasz trzymając w ręku szklankę. Wahał się.
– Pij.
– Ale jak nie przyjdę do pracy…
– Pij. Nikt dziś nie przyjdzie.
– Bo wysiadło kilka samochodów na naszym osiedlu? – mimo wszystko przełamał się i wziął pierwszy łyk.
– Sądzę, że nie tylko na naszym osiedlu. Wszystko inne zresztą też wysiadło.
– Masz na myśli?
– Choćby telefony… – Mariusz wziął solidny łyk złotego trunku. Musi koniecznie spowolnić kaca – choć jedna rzecz wyłamuje się ze schematu.
– To znaczy?
– Mówiłeś, że sprawdziłeś godzinę jak tylko wstałeś.
– No tak.
– Jaki masz zegar? Naręczny? Raczej nie, bo przecież byś go nosił.
– Nie, nie. Mam zegar po rodzicach. Wiesz, taki z wahadłem i w ogóle. Prawdziwy antyk, tylko trzeba pamiętać, żeby go regularnie nakręcać. Miałem ustawiony alarm na telefonie, ale zapomniałem go wczoraj podpiąć i przez noc mi chyba padł.
– Czyli nakręcany mechanizm… okej, to nieco wyjaśnia sprawę…
– Pojebany ten dzień od samego początku. Dobra – dopił ostatni łyk – lecę do siebie, a potem będę próbował czegoś się dowiedzieć. No i muszę się jakoś z szefem skontaktować, bo mnie zajebie.
– Ja się przejdę do centrum. Zobaczę czy w magistracie coś wiedzą.
Po chwili Mariusz siedział już sam w salonie. Myślał nad wypadkami dzisiejszego dnia. Sprawdził portfel
– Międzynarodowy dzień walki z biedą. – pomyślał – Nie dość, że jestem biedny, to jeszcze chcą ze mną walczyć.
Miał nadzieję, że chociaż w centrum jest prąd i będzie mógł skorzystać z bankomatu. Podejrzewał jednak, że są to płonne nadzieje.
Jeszcze jeden chłodny browarek na wyhamowanie kaca. Świeżą paczkę papierosów włożył do kieszeni płaszcza – można iść na rekonesans.
Chłód poranka powoli przechodził w całkiem znośny jesienny dzień. Temperatura nadal pozostawiała wiele do życzenia, ale w słońcu bywało nawet przyjemnie. Przechodząc przez stalową kładkę nad torowiskiem widział kręcących się bez ładu pracowników kolei. To nie wróżyło dobrze.
Cisza. Ani jednego samochodu na ulicy.
Gdzieś w oddali wydawało mu się, że zobaczył przejeżdżającego trabanta. Z braku patroli policyjnych w okolicy dworca kolejowego zebrały się żulie – patusy mogły sobie swobodnie żłopać wińsko i zaczepiać innych bez obaw, że czarna pała sprawiedliwości boleśnie przywróci porządek. Ludzie krzątali się jak w ukropie, każdy w innym kierunku.
– Przepraszam, działa panu telefon? – spytała Mariusza mijana kobieta.
– Nie.
– Syn miał dziś przyjechać z Warszawy, ale na kolei mają problemy i nawet nie mam jak się z nim skontaktować.
– Przykro mi.
Kobieta oddaliła się, zachowując bezwzględną czujność i wypatrując kogoś sięgającego po telefon komórkowy.
W pobliżu coś się zaczęło dziać – duże skupisko ludzi, głównie żulików, wskazywało na to że jest ciekawie. Sześcioosobowy pieszy patrol policji został otoczony przez kilka grup winożłopów.
– No i co mi kurwo zrobisz?! Mandat mi wystawisz?! – krzyczał jeden z nich.
– Popełnił pan wykroczenie z artykułu 51. paragraf 1 i 2 kodeksu wykroczeń. I tak, wystawię panu mandat. W dodatku za obelżywe… – perorowała młoda policjantka w czarnym mundurze prewencji.
– Pierdol się! Wsadź se w dupę ten mandat! Chuja mi zrobisz!
Któryś policjant nie wytrzymał i przylutował agresorowi pałą w mordę. To był sygnał dla pozostałych grupek żulików, żeby się zbliżyć i otoczyć patrol jeszcze bardziej zwartym kołem.
– Odsunąć się!
– A kto nas zmusi?!
– Zaraz przyjedzie drugi patrol i zrobimy wam z dup szaszłyk!
– Ciekawe czym ten patrol przyjedzie?! Na rowerze?! – w otaczającej policję grupie rozległ się chichot. Taki podły, zapity chichot – jakby hieny, które wiedzą że ofiara już nie ucieknie.
Policjantka podniosła do twarzy krótkofalówkę.
– Duża, agresywna grupa, około 40 osób, przy dworcu kolejowym! Potrzebne natychmiastowe wsparcie!
– Nie strasz cizia! Radyjko ci nie działa i dobrze o tym wiemy.
– Spierdalajcie w podskokach!
– Póki jeszcze możecie!
– Won!
W tym momencie Mariusz wolał się już oddalić, nie chciał widzieć finału. Gdy odchodził w kierunku centrum, wrzawa wciąż przybierała na sile. Policjanci nie chcieli odpuścić – byli wyszkoleni, wysportowani i mieli przewagę w sprzęcie. Natomiast przeciwnik to zionący wódą i wińskiem motłoch, który ostatni raz widział porządny posiłek w czasie wigilii w Caritasie. Z tym, że motłochu było zdecydowanie więcej i ciągle rósł w siłę.
Po drodze, Mariusz spoglądał na bankomaty – wszędzie tłoczyli się ludzie, ale widział tylko czarne ekrany.
– Nie wchodźcie nawet do banku! – krzyknął jeden gość wychodząc z wnętrza budynku – nie mają prądu i dostępu do systemu… nie wypłacą nic.
– To przecież nasze pieniądze! – krzyknął ktoś z tłumu.
– Złodzieje!
– Znają mnie od dwudziestu lat i nie wypłacą?!
Mariusz odpalił papierosa. Przynajmniej już wiedział, że kasy nie będzie. Po drodze wszedł jeszcze do sklepu – celowo wybrał mały spożywczak, gdzie kasę fiskalną traktowano co najmniej ‘względnie’. Kolejka kilkakrotnie zakręcała wewnątrz. Stał chyba z pół godziny zanim dotarł do lady.
– Poproszę chleb, cztery bułki, kawę… tę z dołu, masło… może nie. Za masło podziękuję. Oprócz tego… – Mariusz zaczął litanię w jego opinii najpotrzebniejszych produktów.
– To będzie 175,90 – odpowiedziała z uśmiechem sprzedawczyni.
– Ile?!
– 175,90 – uśmiech nie schodził z jej ust.
– A ta jedynka z przodu to nie dodała się pani tak… przypadkiem?
– Nie, nie. Wszystko się zgadza. Płaci pan, czy rezygnuje?
Z kolejki dało się słyszeć pomruki niezadowolenia. Jakiś pacan blokuje kasę.
– To wszystko nie jest warte nawet 50 złotych.
– Wczoraj nie było, dziś jest. Kupuje, czy wychodzi?
Mariusz wyciągnął z portfela ostatnie dwa banknoty stuzłotowe i rzucił je sprzedawczyni.
– Masz, nażryj się… – mruknął pod nosem.
Mógł się tego spodziewać – markety i sieciówki zamknięte – toż to raj dla małych osiedlowych sklepików. A co jeśli problemy z prądem potrwają tylko dzień, czy dwa – trzeba wyczesać klientów z kasy póki się da. Też by tak zrobił. Może i lepiej, że zrobił zakupy już teraz, za kilka godzin ceny mogą ulec dalszym podwyżkom. Żałował jedynie, że poprzedniego dnia nie wybrał więcej pieniędzy. Z drugiej strony, skończyłoby się pewnie na tym, że i tak większość by przepił.
Kierował się już bezpośrednio do magistratu. Miał kilku znajomych, jeszcze z czasu studiów, którzy obecnie mieli tam ciepłe posadki – jeżeli nie oni, to kto będzie wiedział co się dzieje? Wszedł na przestronny rynek centrum Miasta. Od razu uderzył go spokój jaki panował w tym miejscu – nie było powszechnej wszędzie indziej krzątaniny, każde wejście na rynek było obstawione dwuosobowymi patrolami policyjnej prewencji – wiadomo, są szychy, jest ochrona. Pośrodku rynku znajdował się jego cel. Nagle poczuł silne pchnięcie od tyłu, niewiele brakło a znów całowałby matkę ziemię.
– Dokąd?! – usłyszał za sobą tubalny głos. – Dokąd, pytam?!
Mariusz odwrócił się. Stało przed nim dwóch policjantów w pełnym oporządzeniu. Na oko obaj mieli blisko dwa metry wzrostu, a postura wskazywała na to, że siłownia była ich drugim domem. Jeden trzymał w gotowości dłoń na tonfie.
– Co ty kurwa robisz?! Macie nas ochraniać, a nie przepychać! No słucham… – spojrzał na mundur – sierżancie.
Policjanci zbaranieli – trzeba grać pewniaka.
– Yyy… bo kazali nam pilnować, żeby nikt niepowołany nie wchodził.
– A czy ja ci wyglądam jak ktoś niepowołany? Od kiedy macie politykę „najpierw tłuczemy, potem legitymujemy”?
– No ale… my tylko… bo pańska twarz…
– Co moja twarz?! Co moja twarz buraku pierdolony?! Nie wiesz co się w mieście dzieje?! Dostałem w ryj, zabrali mi pieniądze, a ty mnie tu jeszcze popychać będziesz?!
– Nie no, przepraszamy…
– Taki chuj i tak złożę raport. Jest Gruszecki na miejscu?
– Tak proszę pana…
– Nazwisko.
– Co?
– Pstro! Nazwisko i numer służbowy.
– Nie, no daj pan spokój, to tylko nieporozumienie. Przecież nic się nie stało. – odezwał się drugi.
– Dobra, nie mam na to czasu. Tylko żeby to był ostatni raz! Następnym razem najpierw pytacie, a dopiero potem działacie. Zrozumieli?
– Tak jest – odpowiedzieli niemal stając na baczność.
Nawet nie zwrócili uwagi na siatkę z zakupami, którą niósł. Równie dobrze mógłby wnieść do budynku magistratu kilka kilogramów trotylu i nikt by go nie ruszył – dobra gadka to podstawa. Teraz pewnie kombinują komu mogli podpaść, zresztą bardzo dobrze, że kombinują – na drugi raz pomyślą.
Mariusz otworzył drzwi magistratu. Policjanci, którzy pilnowali wejścia, już nawet nie próbowali mu przeszkadzać – po co ryzykować. Od samego wejścia uderzył Mariusza zgiełk i gęsta mgła dymu papierosowego. W tym miejscu, pomimo pozornego spokoju panującego na zewnątrz, trwała istna wojna. Ludzie potykali się o stosy papierów, biegali bez ładu i składu, krzyczeli jedno na drugie. Stan prawdziwej anarchii.
– Gruszka! – krzyknął Mariusz.
– Co? Kto?
– Gruszka, tutaj! Na korytarzu!
Z pokoju po prawej wybiegł lekko siwiejący brunet. Wysoki, postawny, mocno zarysowana szczęka – prawdziwy James Bond wśród urzędników miejskich.
– To ty? Kto cię tu wpuścił?
– Sam się wpuściłem.
– Dobra, nawet nie pytam jak. Kurwa otaczają mnie idioci. Skoro ty tu wlazłeś z tym obitym ryjem, to każdy może.
– Na obronę naszych dzielnych stróżów prawa mogę powiedzieć, że nie było łatwo.
– Świetnie. Co chcesz? Nie mam czasu.
– Gruszka, co się do kurwy nędzy dzieje?
– A skąd mam wiedzieć? Gdy rano wstałem nic nie działało, więc wsiadłem na rower i przyjechałem tutaj, żeby zapobiec burzy gówna, która nieuchronnie nadciąga.
– Czyli nic nie wiecie?
– Chłopie zero kontaktu z kimkolwiek. Telefony nie działają, całą elektronikę szlag trafił! Jesteśmy tu całkowicie sami!
– Panie Gruszecki! Tutaj, szybko! – ktoś zawołał z pokoju obok.
– Dobra, leć – powiedział Mariusz – Moja uwaga: wyślijcie więcej policji w okolice dworca kolejowego, bo patrolu, który wysłaliście z rana już tam raczej nie ma.
– Co? Jakiego patrolu? Nic nie wiem. Kurwa mać…
– Panie Gruszecki! To pilne!
– Dobra Gruszka, myślałem, że się czegoś dowiem, ale wiesz tyle co ja. Nie przeszkadzam.
– Słuchaj, będziemy rozwieszać ogłoszenia o dystrybucji żywności, wody i leków. Staraj się być na bieżąco.
– Ok, trzymaj się.
Mariusz opuścił gmach magistratu z poczuciem jeszcze większego mętliku niż przedtem. Skoro Gruszka nic nie wiedział, to znaczy że sprawa była naprawdę poważna. A gdy powiedział, że pracują nad rozdawaniem wody i żywności poczuł się już w ogóle jak rolnik z Rwandy. Postanowił wrócić do domu okrężną drogą – nie miał ochoty przechodzić przez teren dworca, gdzie prawdopodobnie panowało już prawo pięści i sztachety. Wystarczyło pół dnia bez elektryczności i nowoczesnych technologii, aby wyzwolić w mieszkańcach Miasta wewnętrzne zbydlęcenie, a przecież to dopiero początek.
Koniec części #1 z 3. Ciąg dalszy tutaj.