Stal zgrzytnęła o kręgi szyjne, rozłupując jeden z nich, rwąc ścięgna, żyły i tchawicę. Głowa bezwładnie potoczyła się po bruku, a z przerwanych tętnic tryskały strumienie krwi. Reszta ciała padła na ziemię pod wpływem ciosu. Jeszcze przez chwilę wstrząsały nią konwulsyjne drgawki.
Sprawiedliwość. Tylko ona jest ważna. Tylko dla niej warto walczyć i narażać życie. Wszystko inne to tylko ładny obrazek, który zasłania brak sprawiedliwości i niegodziwość, trawiące ten świat niczym nieuleczalny nowotwór.
Wytarłem krew z klingi o ubranie trupa, zanim jeszcze zdążyła zakrzepnąć. Wsunąłem miecz w pochwę zawieszoną na plecach i podniosłem się, skrzypiąc zbroją. Czas był najwyższy, by przesmarować pancerz. Wszyscy w okolicy musieli wiedzieć o mojej obecności przez ten głupi detal.
Na obrzeżu osiedla stał rozebrany transformator opanowany przez lokalny gang. Banda młokosów wyobrażała sobie pewnie, że nożami i pałkami są w stanie kogoś przestraszyć. Gdy mnie dostrzegli, zaczęli się trącać łokciami i śmiać pod nosem.
– Te! Robokop! Oleju ci potrzeba?
– Ile?
– Jak dla ciebie, dziesięć uncji za setkę.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pokroić chłystków na plasterki. Cena była skrajnie nieuczciwa. Raptem miesiąc wcześniej, kupiłem pół litra oleju transformatorowego za pięć uncji. Ceny nie mogły tak nieprawdopodobnie wystrzelić w górę, w tak krótkim czasie. Szybko opanowałem się, kiedy przypomniałem sobie widok tamtych trzech, których straciłem dzisiejszego dnia. Nie wolno zatracić się w zabijaniu, bo to niegodziwość. Będąc kimś takim jak ja łatwo ulec pokusie nadużywania władzy czy oceniania czynów innych na wyrost.
Postanowiłem dać im szansę.
– Dziesięć to całkiem sporo.
– Co jest dziadek? Coś się nie podoba? – Pryszczaty chłystek w skórzanej kurtce wyciągnął motylka i kilkoma szybkimi ruchami obnażył ostrze. – Może pogadaj z tym!
Bardzo chciałem dać im szansę. To niepedagogiczne karać bez upomnienia. Niepedagogiczne i niegodziwe.
– Po prostu nie podobają mi się wasze ceny. Nie wiem nawet, czy ten transformator jest waszą własnością, czy odebraliście go komuś przemocą.
Gówniarze roześmiali się. Było ich czterech. Oprócz pryszczatego był jeszcze duży, świński blondyn oraz dwóch, którzy wyglądali jak bracia. A może wszyscy byli braćmi, tylko z różnych ojców.
– Naprawdę zamierzasz się targować? – zapytał ten z nożem. – To nie jest zbyt rozsądne blaszaku. Zaraz spuścimy ci wpierdol i zabierzemy ten szmelc. I co nam zrobisz?
Ci trzej, których zabiłem wcześniej, obdzierali psa ze skóry. Zapewne planowali go zjeść. Byłem skłonny to zrozumieć, bo lepiej zjeść psa niż ludzkie mięso. Problem tkwił w tym, że obdzierali go żywcem. Zwierzę miotało się i ujadało. Niepotrzebne cierpienie. Znałem ich i wiedziałem, że zachowują się tak na co dzień. Dlatego poucinałem im łby. Z tymi tutaj miało być tylko trochę inaczej…
Stal zachrzęściła wychodząc z pochwy. Ujrzałem panikę w oczach małolatów, ale było już za późno. Zbyt wiele padło słów, które ciężko puścić mimo uszu. Zbyt wiele niezrozumiałej, bezpodstawnej agresji, która zasługiwała tylko na jedną karę: śmierć.
Miecz przeciął powietrze ze świstem i ręka, trzymająca nadal nóż, padła na ziemię. Piegus zaczął się wydzierać jakby mu ktoś jaja wyrywał. Krew buchała z kikuta w połowie odległości pomiędzy łokciem a nadgarstkiem. Próbował to jakoś zatamować drugą ręką, ale raczej bezskutecznie.
W tym czasie grubas wstał i podniósł klasyczną sztachetę, nadziewaną gwoździami, która wcześniej spoczywała za jego siedziskiem. Zamachnął się niespodziewanie szybko i chciał uderzyć w lewą stronę mojej twarzy, jednak uniesiona, okuta w pancerz ręka, z łatwością powstrzymała cios. No, może nie z taką łatwością, jak bym sobie życzył. Gwoździe przeszły przez blachę na wylot i na przedramieniu rozkwitła mi gorąca lepkość. Nie tracąc cennych sekund wepchnąłem mu stal w brzuch z takim impetem, że obrzygał mnie krwią. Widząc to, pozostali dwaj rzucili się do ucieczki. Upuściłem miecz, wydobyłem z kabury pistolet automatyczny Stieczkina i skosiłem obu serią w plecy. Dość niedbale, ale skutecznie.
Schowałem broń i zacząłem oglądać swoje przedramię. Wyglądało to kiepsko. Miałem trudności z poruszaniem palców i od razu pomyślałem, że gwoździe mogły urazić ścięgna.
– Ttyyy chujuuu…
Aha, piegus. Żył jeszcze, choć był blady jak ściana. Stracił dużo krwi, która po opuszczeniu ciała przeistoczyła się w piękną, lśniącą kałużę.
– Zaaabiłeś nas skurwieluu… Zabiłeś!
Podszedłem do niego i uklęknąłem, przyglądając się jego ranie. Cięcie było czyste i równe, ale niestety wykonane pod dużym kątem, co spowodowało, że żyły był otwarte szeroko. Chłopak był nie do odratowania. Zresztą szybko przypomniałem sobie, jak ze mną rozmawiał i uznałem, że już wtedy był martwy.
Spojrzałem mu w oczy i wyciągnąłem wciąż skrwawiony miecz. Moją ranną ręką odchyliłem głowę szczyla w tył, obnażając bezbronną szyję ze sterczącym, obrzydliwym jabłkiem Adama. Był zbyt słaby, by się opierać. Uderzyłem szybko i mocno. Głowa ze zdziwionym wyrazem twarzy oddzieliła się od ciała, a reszta krwi opuściła ciało w ciągu następnych sekund.
Niedaleko transformatora znalazłem półtoralitrową, plastikową butelkę i napełniłem ją mętnym, zanieczyszczonym olejem. Nie był może wymarzony środek do pielęgnacji zbroi, jednak w panujących warunkach nie mogłem liczyć na nic więcej.
Włożyłem zdobycz do torby, którą zwykle nosiłem na ramieniu. Słońce znajdowało się już na zachodniej części nieba, więc zdecydowałem, że najwyższy czas ruszyć w podróż powrotną do domu. Zmierzch nie lubi tych, którzy nie czują do niego respektu. Ale ja czułem i nie chciałem igrać z losem. Rzuciłem okiem na kompas i określiłem przybliżony azymut. Ta część miasta była mi zupełnie obca, a w ciągu dnia przemierzyłem sporo kilometrów, w różnych kierunkach.
Nie zamierzałem ginąć.
– Ej, żołnierzu! – usłyszałem za plecami.
Obróciłem się i ujrzałem brodatego starca, opierającego się na kosturze. Podarte łachy zwisały smętnie z jego wychudłych ramion i ud. Szybko zaklasyfikowałem go jako nieszkodliwego szaleńca, jednak ogólny niepokój wziął górę i zdrowa ręka gotowa była w każdej chwili sięgnąć miecza. W myślach powtarzałem, że siedem trupów to już za dużo, jak na jeden dzień.
– Nie masz może przypadkiem jakiejś nadprogramowej puszki? Albo chleba? Czy chociaż kropli wody?
Mężczyzna głodował. Jak każdy w tych przeklętych czasach. Nie byłem w stanie podzielić się z nim czymkolwiek. Cały prowiant już zjadłem, a reszta zapasów spoczywała bezpiecznie w kryjówce, od której dzieliło nas całkiem sporo kilometrów.
– Przykro mi, ale nie mam czym się podzielić.
– Jasne, że ci przykro – odparł starzec. – Okradliście nas skurwysyny. Zabraliście nam wszystko.
Nie zatracić się w zabijaniu…
– Miałem żonę, czwórkę dzieci i sześcioro wnucząt. Wszyscy nie żyją. Wszyscy zginęli lub umarli z głodu i chorób. Jestem teraz sam. Całkowicie sam. I umrę w ciągu najbliższych tygodni. Czego ci tak żal człowieku? Jednej puszki z tuszonką. Kłamliwy, parszywy sukinsynu…
Siedem to zbyt dużo jak na jeden dzień. Gdybym zabijał siedmiu dziennie, w ciągu miesiąca z moich rąk traciłoby życie ponad dwustu ludzi. W skali roku to dwa tysiące czterysta dusz. Nie mogłem go zabić. Nie mogłem zabijać tylu ludzi. Lecz stal na moich plecach zachowywała się jak rekin, który zwęszył krew.
– Odejdź człowieku – powiedziałem sucho. – Nie kłamię. Nie mam jedzenia. Odejdź, bo źle się to skończy.
– Zabij mnie! Skoro mam umrzeć z głodu. Już i tak skazałeś mnie na śmierć. Zabij! Pokaż, jaki z ciebie człowiek!
– Nie chcę cię zabijać.
Stary był coraz bliżej. Nie czułem się w najmniejszym stopniu zagrożony, jednak jego natarczywość była odpychająca i wstrętna. Poczułem smród jego niemytego od wieków ciała i cofnąłem się o dwa kroki. On szedł nadal, wyrzucając z siebie coraz ostrzejsze słowa.
– Widziałem jak zabiłeś tamtych czterech! Jesteś zwykłym mordercą! Zwyczajnym, pospolitym bandziorem! Więc zabij!
– Odejdź człowieku! – krzyknąłem.
Krwawa mgła powoli przysłaniała mi obraz. Ręka ruszyła ku rękojeści miecza powoli i niezdecydowanie.
– Zabiłem tamtych, bo byli kłamcami, oszustami i złodziejami!
– A ty kim jesteś? Kim jesteś gówniarzu? Pamiętasz chociaż prawdziwy świat? Pamiętasz życie przed tym wszystkim? Czy karmisz się tylko śmiercią i poczuciem władzy nad słabszymi?
– Proszę odejdź.
– Tylko to potrafisz!
Dobyłem miecza, lecz ciągle się cofałem, by dać mu szansę. Stary jednak napierał. Krzyczał i pluł na mnie, zupełnie nie jak słaby i wycieńczony człowiek. Przez myśl przeszło mi nawet, że mógł mnie oszukiwać, że może chciał tylko wyłudzić darmowy prowiant.
– Jeszcze krok, a cię zabiję! – zawołałem, lecz mężczyzna ani myślał się zatrzymać. Szedł nadal, pomimo gróźb.
– Zabij! Skończ mój marny żywot! Nie jest on wiele wart. Nie więcej, niż puszka z mięsem czy butelka wody.
Pchnąłem go w gardło. Połowa ostrza zniknęła w krwawiącej niemal na czarno ranie. Z ust poleciał strumień gęstej, ciągnącej się krwi ze śliną. Oczy mężczyzny zastygły, wpatrzone we mnie. Charczał jeszcze chwilę, a gdy pociągnąłem miecz do siebie, wartki strumień trysnął na ziemię. Starzec opadł na kolana, a później zarył nosem w trawnik.
Osiem trupów. Osiem martwych ciał w ciągu kilkunastu godzin. Psy się najedzą, ale ludzi coraz mniej. Coraz mniej osób, do których można się odezwać. Coraz większa pustka i samotność.
Wściekłem się i uderzyłem kilkanaście razy w stygnące ciało. Miecz kruszył żebra i zanurzał się w mięsie. Krew uciekała na boki, a jej zapach roznosił się w powietrzu, wabiąc już okolicznych ścierwojadów. Butelka oleju za osiem trupów to wyjątkowo kiepski biznes. Zwłaszcza, że ten ostatni to było zwykłe morderstwo.
Na rękawicy pojawiło się sporo krwi. Usiadłem na resztkach muru z czerwonej cegły i rozejrzałem się. Dawniej musiało tu być osiedle domków jednorodzinnych. Teraz był to skansen fundamentów i wysypisko gruzu. Musieli tutaj nieźle oberwać podczas oblężenia miasta dwa lata temu. Teraz żyły tu tylko zdziczałe psy, gawrony i inne, padlinożerne ptactwo, o czym świadczyły spotykane od czasu do czasu, idealnie oczyszczone szkielety ludzkie.
Odpiąłem zamek łączący obie połówki pancerza. Część wewnętrzna odtworzyła się z łatwością, jednak ta druga uczepiona była ciała. Ostre, poszarpane krawędzie dziur po gwoździach wygięły się do wnętrza i wniknęły w ciało. Wyjąłem z torby mój zestaw medyczny. Na rany położyłem kawałek gazy i wszystko owinąłem ładnie taśmą klejącą. Na jakiś czas powinno pomóc, ale ochraniacz przedramienia będzie wymagał naprawy. Schowałem go więc do torby, pozostawiając rękę bez osłony.
Wyciągnąłem prawą rękę przed siebie i sprawdziłem, ile palców zmieści się pomiędzy słońcem a horyzontem. Do zmierzchu pozostało nie więcej, jak dwie godziny. Wysikałem się do balona, który również schowałem do torby, spojrzałem na kompas i ruszyłem w dalszą drogę. Nie przeszedłem jednak więcej niż kilkanaście kroków, gdy poczułem ostry ból w plecach. Ułamek sekundy później dobiegł mnie dźwięk wystrzału. Dobyłem Stieczkina, odwróciłem się na pięcie i zamarłem z palcem na spuście.
To był dzieciak. Nie taki, jaki ci od transformatora. Chłopak nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. Pewnie gwizdnął ojcu dubeltówkę i wyruszył na łowy. Może widział, jak zarzynałem tamtych i uznał mnie za bandziora. Może… Cholera, nie ma co bawić się w zgadywanki. Opuściłem broń.
– Dobry strzał chłopcze!
Ból w plecach narastał. Ucieszyłem się, że to tylko śrutówka. Z tej odległości blacha może nawet nie została przebita. Choć wyraźnie czułem odgniecenia, które wpijały się w ciało. Czułem też, że musiałem przyjąć sporą dawkę energii kinetycznej na kręgosłup.
– Nie zamierzasz chyba znów strzelać, co? – Powoli schowałem pistolet do kabury, nie spuszczając oczu z gówniarza. – Opuść broń, porozmawiajmy.
Dzieciak nie reagował. Nadal trzymał mnie na muszce. Jedna z luf prawdopodobnie wciąż była załadowana. Podejście bliżej było bardzo ryzykowne. Im bliżej szczyla, tym większe prawdopodobieństwo, że śruciny zrobiłyby z mojej twarzy durszlak.
– Przez chwilę myślałem, że to jacyś bandyci. – Wysiliłem się na uśmiech, lecz ból w plecach wzmocnił się wraz ze stopniową neutralizacją pierwszego wyrzutu adrenaliny. – Masz szczęście, że cię nie załatwiłem.
Chłopak pozwalał mi podejść, co niekoniecznie musiało być dla mnie dobrym znakiem. Przez chwilę zastanawiałem się, czy śrut mógł uszkodzić miecz i zakleszczyć go w jakiś sposób w pochwie. Szybko jednak skarciłem się w myślach. Nie mogłem zabić dziecka. Gdyby jednak wystrzelił, a ja bym to przeżył, miałbym bardzo niedużo czasu, zanim naładowałby ponownie obie lufy.
– To niezbyt bezpieczna okolica, co?
Jego milczenie wzmagało mój niepokój. Postanowiłem, że w razie kolejnego wystrzału odpuszczę sobie miecz i od razu wyjmę pistolet. Stieczkin bez kolby ma spory rozrzut. Wprawdzie tamtych dwóch udało mi się załatwić, jednak byli znacznie bliżej.
– Zabiłeś moich braci – powiedział w końcu dzieciak. – Szedłem za tobą. Widziałem wszystko. Zabiłeś jeszcze pięciu ludzi.
A więc to tak. Zemsta nie rokowała najlepiej. Dzieciak w końcu pewnie pociągnie spust. A jego bracia nie byli znowu aż tak wielkimi świętoszkami.
– To pomyłka!
– Widziałem wszystko! Jesteś zwykłym bandytą! I teraz zapłacisz za to!
Dzieciak wystrzelił. Chmura śrutu uderzyła mnie w napierśnik, który wykonałem z najgrubszej blachy, ramiona oraz częściowo w twarz. Choć odebrało mi dech, a moja skóra płonęła bólem, wyjąłem pistolet z kabury, uniosłem go i wycelowałem. Dzieciak gorączkowo zabrał się do przeładowywania. Wyrzucił puste gilzy i trzęsącą się ręką sięgnął do kieszeni po następne pociski.
W oczach pojawiły mi się mroczki. Nie potrafiłem skupić wzroku na muszce i szczerbince, jednak słyszałem wyraźnie trzask składanej lufy. Pociągnąłem za spust, a Stieczkin rzygnął ołowiem. Wywaliłem cały magazynek na ślepo. I gdy odzyskałem wzrok, chłopak leżał, wijąc się z bólu. A obok, wciąż jeszcze złamana, leżała dwururka.
Dziewiąty trup. Zupełnie niepotrzebny. Niewinny. Chyba będę musiał wziąć na jakiś czas urlop. O ile w tym stanie uda mi się dotrzeć do kryjówki. Wciąż tkwiłem na tym samym, przeklętym osiedlu.
1 Comment
Cezarion
Ciekawe opowiadanie, ale za krótkie.Powinno skończyć się na dotarciu bohatera do kryjówki. Mogłaby się też w nim znaleźć informacja, jak to się stało, że został on mścicielem niesprawiedliwości.