Jest to kontynuacja opowiadania, którego pierwszą część można przeczytać tutaj.
Zaskakujące, jak gwałtowne zmiany potrafią zachodzić w psychice i jak marny wydaje się ból, który pali serce i umysł chłodnym szpicem noża, w momencie gdy przysłania go inna, równie silna i wyraźna emocja. Raptem do moich uszu dobiegły tamte odległe strzały, ledwo zdążyłem rozpoznać niewyraźne sylwetki ludzi i już w nagłym przypływie adrenaliny zrodziło się niepokojące, a jednocześnie jakby frenetyczne doznanie, zamykające usta wspomnieniom. Nie zastanawiałem się nad nim, kiedy na złamanie karku schodziłem po drabince. Nie spojrzałem śmierci w oczy, gdy kilkukrotnie wyrywała szczeble spod moich stóp. Zanadto pragnąłem wydostać się z tej ciasnej tuby, obudzić już i tak pewnie przytomnych kompanów, a wtedy wspólnie zadecydować, co dalej.
I tylko jedna zbłąkana myśl, która co jakiś czas dociera na rozstaje świadomości i pyta o drogę, przypomniała mi znów o sobie, kiedy zwolniłem na chwilę i mimowolnie rozejrzałem się wokoło.
Czy kiedykolwiek wróci świat, który znałem? Czy odżyje blask październikowych barw, a mętny turkus zaleje tafle jezior wraz z nadejściem wiosny? Tej prawdziwej i aroganckiej w swej okazałości, a nie umownej pory w roku, która uśmiecha się zachęcająco z kart poplamionego kalendarza i policzkuje boleśnie, gdy wyjrzy się na zewnątrz. Czy poczuję jeszcze raz zieloną trawę pod nogami? Przerzedzę palcami splątane kłosy zboża? Wzniosę w powietrze wielobarwny latawiec?
I jeśli tak, to jaką cenę będę musiał za to zapłacić, skoro wraz z końcem poprzedniego rozdziału straciłem wszystko, co nadawało sens mojemu życiu?
Zbłąkana myśl skierowała się na dróżkę, obok której stała tabliczka z napisem: ,,Nie czas o tym myśleć”. Znowu. Regularnie popełnia ten sam błąd i nie wyciąga żadnych lekcji. Ale to już nie moje zmartwienie. Teraz biegnę betonową alejką wzdłuż zrujnowanego budynku zakładowego i zalewam snopem światła mocno wyeksploatowanej latarki przestrzeń przed sobą, żeby nie wpaść czasem do jednej z wielu dziur i nie pogruchotać sobie kości. W całkowitej ciszy moje kroki brzmią jak strzały, choć może tylko tak mi się wydaje, bo wciąż myślę o tym, co widziałem z góry i co wytrąciło mnie z zadumy. Nadal jest dość ciemno, nadal agresywny mróz usiłuje pochlastać mnie swoimi ostrzami, a ja, kompletnie zamyślony, tylko cudem nie omijam wyrwy w murze, która prowadzi do klatki schodowej, ukrytej głęboko w trzewiach trójkondygnacyjnego kolosa.
Lawirując wśród rozrzuconych w nieładzie szczątków dawnego wyposażenia, pluję światłem w mrok i przeganiam go do ciasnych zakamarków jego królestwa. Nie odpowiada mu to. Co rusz, gdy tylko przestaję celować latarką przed siebie, a zamiast tego ujawniam wielobarwne mozaiki łuszczącej się na ścianach farby lub smolistą czerń pustki pomiędzy zmurszałymi framugami drzwi, podkrada się i smaga mnie lodowatymi palcami, liże cuchnącym jęzorem po niezakrytych częściach ciała i perwersyjnie dobiera do ubrań, chcąc zerwać je ze mnie jak z taniej prostytutki.
O ile wysokość przestała nieść za sobą strach, o tyle lęk ciemności wciąż objawia się u mnie gęsią skórką i przyśpieszonym biciem serca.
Jak dobrze, że pozostało mi już tylko wbiec po zakurzonych stopniach klatki schodowej, przejść przez kilka śmierdzących stęchlizną sal, skręcić we właściwy korytarz na drugim piętrze i…
– Sokół, kurwa! – słyszę na przywitanie. – Gdzieś ty był tyle czasu?
Nawet nie odpowiadam, tylko wskazuję palcem na sufit, pochylając się i opierając o kolano ze zmęczenia. Dla mnie to pytanie retoryczne, ale Jan nie byłby sobą, gdyby nie rozpoczął dnia od wydarcia się na kogoś.
– Cholera, mogłeś przynajmniej poczekać do świtu –kontynuuje mowę powitalną, choć już nie tak podniesionym głosem. – Jak się obudziłem i zobaczyłem, że warty nie ma, to aż ciarki mnie po plecach przeszły. A potem jeszcze te strzały… no byliśmy z chłopakami pewni, że się w coś wpakowałeś i znajdziemy cię później podziurawionego jak sito.
Cały czas nie odpowiadam. Nawet nie patrzę Janowi w oczy; wbijam spojrzenie w betonową posadzkę i oddycham łapczywie, tak jakby za chwilę ktoś miał mi odciąć dopływ tlenu. Dopiero teraz, kiedy dotarłem do celu, zdałem sobie sprawę z tego, jak błyskawicznie uporałem się z zejściem na dół.
I dopiero teraz poczułem, jak bardzo mnie to wymęczyło.
Siadam na ziemi, ściągam wszystkie torby i opieram się plecami o zimną, ceglaną ścianę. Z ulgą zsuwam z twarzy kominiarkę, która do tej pory utrudniała mi oddychanie jak maska przeciwgazowa z zapchanymi filtrami. Przecieram rękawem czoło nie tyle z potrzeby, co z przyzwyczajenia i wreszcie spoglądam na zgromadzonych wokół mnie ludzi, którzy patrzą na mnie zniecierpliwionym wzrokiem, jakby widzieli we mnie kuriera, który przybył przekazać im bardzo ważne informacje.
Dwaj mężczyźni, trzeci w sieni. Nie żadni twardziele, tylko wychudzone i zmęczone relikty przeszłości. Każdy dźwiga ze sobą bagaż doświadczeń, który niechętnie ujawnia przed pozostałymi. To, jakimi ludźmi byliśmy wcześniej, straciło na znaczeniu; ostało się jako zakodowana w odmętach świadomości informacja, trącająca od czasu do czasu synapsy i przypominająca o sobie charakterystycznym błyskiem w oczach. Teraz stanowimy oddzielne byty, choć dobrze ukryte pod kapturami kreacji.
Dawniej brak zaufania uniemożliwiał nawiązanie bliższych relacji. Dziś to samo zaufanie zabija.
– Więc słyszeliście tamte strzały? – pytam głupio, zawieszając spojrzenie na dalekim od ładu zaroście Jana; w oczy jakoś tak niełatwo mi spojrzeć.
– Tylko dwa. – Rozczochrana broda pęka w jednym miejscu i zaczyna do mnie mówić. – Ale nie wiem skąd. Słabo je było słychać, a i dźwięk tak niesie się po tych korytarzach, że nie sposób ustalić źródła.
– Sprawdziliśmy czy to przypadkiem nie na tyłach budynku, ale nikogo i niczego tam nie było. Za długo też się nie rozglądaliśmy, bo trochę strach tak łazić we dwóch, kiedy w pobliżu ktoś kręci się z gnatem. Nożami kul nie zatrzymamy.
Stojący po mojej prawicy Duch wbił się do dyskusji barytonem rozpoznawalnym jak logo coca coli. Od pierwszego spotkania jego głos przykuwał uwagę nie mniej od zagadkowej ksywy. Moja jest oczywista. Sokół, bo wdrapuję się na duże wysokości. Sokół, bo na ostatnim dostępnym pierścieniu komina mam swoje „gniazdo”. A jego? Od początku mnie to zastanawiało, ale coś nie mogę się zmusić, żeby go o to zapytać. Zresztą… pseudonim bardzo szybko może zastąpić imię, a jeśli tym pytaniem miałbym zaglądać w jego bagaż, to wolę tłumić w sobie ciekawość i trzymać język za zębami.
Po prostu Duch.
– Widziałem kto strzelał – wyduszam z siebie po kolejnej serii łapczywych oddechów. – Mała grupa ludzi, na północ stąd.
– Strzelali do ciebie?
– Z takiej odległości? – Unoszę brwi. – Nawet włóczędzy znają wagę nabojów.
Teraz to Jan przestaje szukać mojego spojrzenia.
– Zresztą mniejsza o to… – kontynuuję. – Nie strzelali do mnie, tylko do wilków, które podążały za nimi.
– Że do kogo, przepraszam?
– Do wilków. Takie szare, na czterech łapach…
– Wiem jak wygląda wilk, do cholery! – Jan znów zaczyna się niecierpliwić. – Pamiętasz jak to się skończyło ostatnim razem?
Pamiętam, Janie, i bynajmniej nie ty powinieneś się obawiać. Po dziś dzień szrama na mojej prawej nodze przypomina mi nerwobólami o tamtych wydarzeniach, a wspomnienia przywołują koszmary, po których dorosły człowiek boi się zamknąć oczy. Choć jakby się tak nad tym zastanowić, to przyczyn jest zdecydowanie więcej.
No ale kontynuuj, Janie.
– Wtedy nikt ich tutaj nie ściągnął, same przylazły. Cholera wie ile ich się przypałęta tym razem. Zresztą nie mamy pewności, czy to wilków powinniśmy się najbardziej obawiać.
– Nie wyglądali na takich, co by mogli być dla nas zagrożeniem – protestuję.
– A skąd wiesz? Widziałeś ich twarze? Rozmawiałeś z nimi? Nie! To obcy ludzie, równie liczebni jak my. I wiesz co jeszcze? Mają broń, a my nie!
– Co nie oznacza, że chcą jej użyć przeciwko nam – wtrąca Duch. – Nadajemy ten sygnał świetlny od dłuższego czasu, może ci ludzie na niego odpowiedzieli?
– Te strzały równie dobrze mogły być wołaniem o pomoc – sugeruję. – Musieli przecież widzieć flarę.
Na chwilę zapada cisza, a atmosfera gęstnieje od natłoku myśli, które zderzają się w głowie każdego z nas. Duch patrzy na coś w głębi korytarza i zgrzyta zębami, Jan krzyżuje ręce i opuszcza wzrok – mowa jego ciała tłumaczy wszystko bez słów. Tylko Wadim trwa w niezmienionej pozie od początku dyskusji i ani myśli włączać się do niej. Białorusin. Rozumiałbym jeszcze, gdyby nie znał języka, ale poza akcentem nie idzie go odróżnić od Polaka z krwi i kości. Małomówny jest, krząta się między nami jak widmo, gdy tyko może odcina się od świata. Nie wolno mi go za to krytykować, przecież stosuję identyczne praktyki, ale kiedy patrzę tak na niego, kiedy obserwuję jego zachowania, kiedy od czasu do czasu spogląda na mnie swoimi szarymi oczami, to miewam wrażenie, że targają nim myśli dużo gorsze od tych, które dopadają mnie tam na górze.
– To jak robimy? – Duch pierwszy przerywa milczenie i zwraca się bardziej do mnie, niż do pozostałych. – Obóz zwinęliśmy podczas twojej nieobecności. Tak na wszelki wypadek.
Rzeczywiście. Dopiero teraz zwracam uwagę na ustawione pod przeciwległą ścianą toboły. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy mieli za chwilę wyruszyć w długą podróż, może nawet dookoła świata. W sumie korytarz jest podłużny, przypomina nieco peron na dworcu kolejowym. I te pozbawione framug łuki okienne, wyglądające tak, jakby lada moment, uprzednio alarmując pasażerów charakterystycznym gwizdem, miała się tam pojawić potężna sylwetka lokomotywy.
Nigdy nie jechałem pociągiem. Wszystkie wspomnienia związane z tym środkiem transportu to machanie ojcu na pożegnanie, gdy po kilku tygodniach spędzonych z nami znów wyjeżdżał do pracy. Gdybym wtedy wiedział, że widzę go po raz ostatni…
– Hjuston, ziemia do Sokoła! – Duch autentycznie macha mi dłonią przed oczami. – Jak robimy?
– Powinniśmy to sprawdzić – odpowiadam. – Potrzebują pomocy… o ile jeszcze żyją.
Duch aprobująco kiwa głową. Jan nadal krzyżuje ręce.
– A jeśli nie żyją – ciągnę dalej swoją myśl i przerywam na moment, żeby przełknąć ślinę. – A jeśli nie żyją, to mogą nam się przydać ich rzeczy.
– Jan? – tym razem Duch nie zwraca się do mnie.
– Mówię wam, to zły pomysł – odpowiada broda.
– Wadim?
Białorusin przez chwilę zachowuje się tak, jakby udawał, że niczego nie słyszał. Dopiero po upływie kilku sekund wstaje bez słowa z ziemi, chwyta za ramiączko swojego plecaka, otrzepuje go z pyłu i zarzuca sobie na plecy.
– Czyli postanowione – podsumowuje Duch z zadowoleniem. – Minuta na oporządzenie i ruszamy!
***
Otaczające nas upiory urbanistyki już dawno przestały zachowywać pozory miejsc dawniej cywilizowanych. Tutejsza zabudowa fabryczna na lata przed tragedią zaczęła świecić pustkami; śmieci, graffiti i stłuczone butelki po piwie stały się ich nową szatą szybciej, niż zawitali tu pierwsi amatorzy opuszczonych miejsc. Była kiedyś taka moda na Czarnobyl i tym podobne rzeczy. Źle ludziom było w prawdziwym świecie, oj źle.
Swego czasu oglądałem w Internecie taki film, w którym grupka chłopaków, na oko w moim wieku, pokazywała te zakłady. Kojarzyłem to miejsce przez gigantyczny komin, który przebijał się znacząco ponad niską zabudowę miasta. Liczyłem, że tamci wdrapią się na niego i zaprezentują widoki ze szczytu. Zamiast tego dowiedziałem się kilku rzeczy o miejscu, w którym mnie, człowiekowi zupełnie obojętnemu na takie tematy, przyszło niejako zamieszkać.
Z czasem poznałem te zakłady dużo lepiej niż oni. Odkryłem sekrety, o których nie mieli pojęcia. Nawet na komin wdrapałem się sam i podziwiałem widoki na własne oczy.
Ciekawe, gdzie teraz są ci wszyscy miłośnicy ruin i post-apokalipsy. Być może rzeczywistość okazała się dla nich znacznie brutalniejsza od literackiej fikcji. Bez bomb atomowych, bez zimy nuklearnej, bez mutantów.
Gdzieś po prawej słychać ciche trzaski. Coś stuka o betonowe ściany, coś szeleści w stertach gruzu, coś porusza drewnianą framugą na poddaszu, która skrzypi z niezadowolenia. Pomyślałby kto, że to duchy, że może ktoś tam jest i obserwuje, czeka na odpowiedni moment. A to tylko wiatr tanecznym krokiem hula po ciemnych zakamarkach, podrywa do pląsu stare gazety i nuci pod nosem melodię, która odbija się echem od ścian i stwarza wrażenie, jakby budynki szeptały coś do nas.
Idziemy w milczeniu, bo niebezpiecznie odzywać się głośniej od dźwięku stawianych kroków, a gadać bez powodu żaden z nas nawet nie próbuje; to nie jeden z wielu obchodów, na których można sobie pozwolić na odrobinę luzu.
Szyk, jaki zachowujemy, jest nieco karykaturalny, bowiem w dłoniach, zamiast karabinów albo strzelb, trzymamy noże. Jedynie Duch wyróżnia się ze swoim kukri, choć jeśli brać pod uwagę stan ostrza, to podręczny scyzoryk, nadający się co najwyżej do szykowania patyków na ognisko, stanowiłby większe zagrożenie. Do cięcia się nie nadaje, za to jako broń obuchowa – jak najbardziej.
Mijamy coraz mniejsze budynki na peryferiach zakładów. Niektóre są prawie niewidoczne za kratami spróchniałych gałęzi martwych drzew, inne całkowicie poddały się naporowi czasu i matki natury. To dziwne uczucie, że nawet sterta gruzu, po której teraz idziemy, była kiedyś jakąś konstrukcją. Ładną, ceglaną, z przejrzystymi szybami w oknach i ciężkimi, drewnianymi drzwiami na parterze. Może tu, gdzie teraz stawiam kroki, siedział portier? Albo kucharki krzątały się w im tylko znanym porządku, przygotowując ciepłe dania dla pracowników?
Tyle zostało po świecie, jaki znaliśmy – sterty gruzu, na których żyją niedobitki z dziurawymi sumieniami.
Słyszę trzask tłuczonego szkła pod nogami. Patrzę w dół niemal pewny tego, co zobaczę pod podeszwą buta, lecz moje spojrzenie nie napotyka pustej butelki po piwie albo jakimś tanim roztworze siarki, na wyrost tytułowanym mianem wina. Zamiast tego, spomiędzy zawilgoconych cegieł, uśmiecha się do mnie blada, porcelanowa laleczka, której przed kilkoma sekundami nieumyślnie połamałem nogi. Podnoszę ją delikatnie obiema dłońmi, jakbym wyciągał żywe dziecko z zawalonego domu. Teraz zauważam więcej szczegółów; resztkę włosków z wyblakłego sznurka, różową sukienkę bez ramiączek i bukiet kwiatów w kształcie serc, który laleczka mocno zaciska w drobnych dłoniach.
– Skąd ty się tu wzięłaś – pytam szeptem samego siebie, bo wiem, że moja nowo poznana koleżanka może być onieśmielona tym spotkaniem i nie odpowie mi, zwłaszcza że przed chwilą połamałem jej nogi. Mimo to uśmiecha się, kiedy groteskowo usiłuję przyczepić je z powrotem do reszty tułowia. Czuję się nieswojo, kiedy zerkam na jej drobne, paciorkowate oczy i usta rozciągnięte od ucha do ucha. Te pierwsze przez moment wydają mi się oliwkowe, te drugie zaś – stwardniałe na kamień, a jednocześnie jakby…
– Sokół?
Ktoś szturcha mnie w ramię. „W samą porę” – myślę. Odrywam wzrok od laleczki i patrzę za siebie. To Duch. Na twarzy ma chustę i gogle, ale poznaję po głosie.
– Coś nie tak? – pyta.
Kiwam przecząco głową, ukradkiem chowając ciekawe znalezisko do kieszeni. Muszę się zająć laleczką, jestem odpowiedzialny za jej kalectwo. Zresztą… koleżanek nigdy za wiele, a z Sarą od dłuższego czasu kiepsko się dogadujemy.
– Musimy iść, nie ma czasu na postoje – poucza mnie Duch.
Znów tylko kiwam głową i bez słowa wracam na swoje miejsce w szyku.
Gruzowisko bardzo gwałtownie przechodzi w jałowe pole, z rzadka porośnięte skamielinami drzew i krzewów. Podłoże jest grząskie i pewnie gdyby nie ujemna temperatura, to szlibyśmy po cholewy butów w bagnie. Zamiast tego każdemu krokowi towarzyszy trzeszczący dźwięk zgniłego sorbetu z trawy, liści i szczątków roślin. Gdzieniegdzie ostały się również zlodowaciałe pozostałości zasp śnieżnych; biały terrorysta przestał sypać dobry miesiąc temu, sęk w tym, że jego dzieło nie ma kiedy stopnieć do końca. Nie pamiętam tak srogiej zimy jak ta, która nadal uparcie nie chce wpuścić wiosny na scenę, choć akt dawno dobiegł końca. Zamarzające brwi i iście arktyczna temperatura były zjawiskami powszechnymi przez długi czas. Pamiętam też noce i poranki, kiedy strach było odejść dalej od ogniska; porywisty wiatr strzelał w nas płatkami śniegu przez każdy możliwy otwór w ścianach, a na termometrze brakowało skali.
W niewielkim rowie zauważam zwłoki psa. Poszarpany pysk, rozpruty brzuch, trudno stwierdzić, czy to robota drapieżnika, czy padlinożercy. Gdyby nie było tak zimno, pewnie roiłoby się tu od much; smród rozkładu jest wyczuwalny z kilku metrów. Szkoda zwierzaka.
Docieramy na skraj niskiego wzniesienia. Po prawej stronie biegną tory kolejowe, a że rozgałęziają się dość mocno, to gdzieś tu musi być też stacja. Kiedy podchodzę do podnóża pagórka, Jan leży już na szczycie i rozgląda się po okolicy. Nieco niżej Wadim opiera się plecami o jakiś pień i bada mnie wzrokiem. Wchodząc pod górę, patrzę w przeciwnym kierunku.
Jan pośpiesza mnie gestem dłoni.
– Gdzie ich widziałeś? – pyta, kiedy już dołączam do niego.
Po drugiej stronie wzniesienia krajobraz ulega drobnej zmianie. Znów jest tu więcej gruzowisk i kilka bardziej kompletnych pozostałości po budynkach. Na jednym z torów stoi pociąg towarowy, na innym ostało się kilka wagonów pasażerskich, wyraźnie starszych, tak jakby zostały porzucone już dawno temu. Jeden wygląda na spalony, drugi jest wygięty w dziwny sposób, trzeci utrzymuje pozory umiarkowanie zdewastowanego.
– To było dalej – odpowiadam po chwili.
– Ale szli w tym kierunku, tak? – upewnia się Jan.
Przytakuję głową.
– Czyli mogli tu dojść przez ten czas – kontynuuje, patrząc już nie na mnie, a w dal. – A skoro nie przyszli do nas sami i nie spotkaliśmy ich po drodze, to jest więcej niż prawdopodobne, że znajdziemy ich tutaj.
– Kto idzie na zwiad? – pyta Duch.
– Ja na pewno nie, to wy chcieliście bawić się w oddział ratunkowy.
Jan nie pójdzie, Wadim tym bardziej. Czyli postanowione i nawet nie mam nic do powiedzenia.
Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem demokracji.
Nie zbiegamy drugą stroną wzniesienia, bo to by było zwyczajnie głupie. Zamiast tego obchodzimy pagórek dookoła i powoli, nieustannie obserwując teren przed nami i nasłuchując uważnie, zbliżamy się do najbliższego wagonu. Jeśli wilki nadal się tu kręcą, to nie wiem jak mielibyśmy sobie z nimi poradzić we dwóch. Chociaż… w zasadzie to jest nas troje, bo jeszcze moja porcelanowa, anonimowa koleżanka. Skoro sama nie może się przedstawić, to wypadałoby nadać jej jakieś imię, żeby nie czuła się jeszcze bardziej upokorzona po nagłej amputacji dolnych kończyn. Musi być ładne, dziewczęce, ale Sara jest już zajęta i coraz gorzej mi się kojarzy… Może Zosia? Chyba pasuje.
Ciebie też nikt nie pytał o to, czy chcesz tu iść.
Duch podkrada się do wagonu pierwszy, mnie zostawia nieco w tyle, żebym widział więcej od niego. Na moment zastyga w bezruchu i gestem nakazuje mi to samo. Obaj nasłuchujemy, ale poza szumem wiatru, który towarzyszy nam od początku wędrówki, nie wyłapuję niczego szczególnego, ani tym bardziej podejrzanego.
Zaczyna przekazywać mi ręką jakieś sygnały, których nie potrafię odczytać zgodnie z jego intencjami, ale wydaje mi się, że zrozumiałem na tyle, żeby podjąć odpowiednie działanie. Powoli i możliwie bezszelestnie zaczynam iść w kierunku drugiego końca wagonu, a skoro Duch nie syczy i nie próbuje mnie nawracać, to nawet nie oglądam się na niego, tylko patrzę cały czas przed siebie. Kilkanaście metrów to spory dystans do przejścia, kiedy człowiek przemieszcza się kaczym chodem.
Metalowe drzwi na końcu wagonu wyglądają na takie, których żadna siła nie jest w stanie otworzyć; płyta, zasłaniająca większość ich powierzchni, wyraźnie sugeruje, że ktoś kiedyś bardzo nie chciał, żeby ktokolwiek wchodził przez nie do środka. Dlaczego? Nie mam pojęcia.
I chyba nie pora się nad tym zastanawiać.
Na migi przekazuję Duchowi, że tędy nie wejdę i że muszę pójść od drugiej strony. Chyba coś zrozumiał z tej mojej chaotycznej gestykulacji, bo pokiwał głową i wrócił do nasłuchiwania. Ja nie mam tak łatwo; nad sprzęgiem nie przeskoczę, narobiłbym w ten sposób za dużo hałasu. Jedyna opcja to przeczołgać się ostrożnie dołem. I nawet mnie to nie dziwi, że właśnie teraz przychodzą mi do głowy wspomnienia scen ze starych filmów, w których rozpędzony pociąg przejeżdża związaną i rzuconą na tory ofiarę jakichś mafijnych porachunków.
Wizję amputacji połowy ciała za pomocą koła wagonu przerywa mi dziwne szuranie po drugiej stronie. Niewiele mogę zobaczyć, bo wygląda na to, że ktoś w jemu tylko znanym celu wypatroszył wagon z całego wyposażenia, które teraz wala się na i obok torów, skutecznie utrudniając mi czołganie w jako takiej ciszy. I kiedy już prawie wynurzam się z tego klaustrofobicznego wysypiska, odgarniając sprzed twarzy fragment siedzenia, nagle coś z dużą siłą wbija się w moją rękę.
Jakimś cudem nie krzyknąłem z bólu, choć ten natychmiast rozlał się ciepłem po rękawie kurtki. Jedynie zasyczałem i przez zaciśnięte zęby zakląłem na czym świat stoi. Skurczybyk nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na atak.
W przypływie adrenaliny łapię za pierwszą lepszą deskę i uderzam nią z całej siły w pysk wilka. Działa! Niedoszły myśliwy odskakuje w tył, a ja zyskuję kilka sekund, w sam raz żeby przełożyć nóż do sprawnej dłoni i wyturlać się spod wagonu. Przytulam krwawiącą rękę do ciała. Próbuję nie myśleć o tym, jak poważna może być rana, żeby możliwie najdłużej nie poczuć się słabo. Wilk krąży w odległości kilku metrów, warczy wściekle i próbuje się przybliżać. Stracił efekt zaskoczenia, drugi raz nie może ryzykować bezmyślnym atakiem. Jego ostrożne ruchy sugerują mi, że jest tu sam, w przeciwnym wypadku miałbym już na karku całą watahę. Czyli jestem tylko ja i on, choć szanse w żadnym razie nie są wyrównane; długi czas poza jakąkolwiek kontrolą człowieka zmienił te zwierzęta w jednych z najgroźniejszych myśliwych na tych terenach. W pewnym sensie stały się również nowymi naturalnymi wrogami ludzi.
Wilk podchodzi do mnie bardzo powoli, jakby z namaszczeniem stawiał każdy kolejny krok, a ja zaczynam odczuwać skutki utraty krwi. Obraz przed oczami już nie jest taki wyraźny, a utrzymanie pozycji pionowej staje się dla mnie sporym problemem. Jeśli upadnę, to będzie po mnie, więc ściskam mocniej nóż i póki starczy mi sił wyprzedzam atak i sam skaczę na wilka, usiłując dźgnąć go w szyję, ale zwierzęcy instynkt nie zawiódł również tym razem i w efekcie rzucamy się na siebie jak w jakimś skoordynowanym zrywie. Ja rozcinam mu łapę, on szarpie moją kurtkę i obryzguje mi twarz śliną. Czuję się coraz gorzej, więc mój przeciwnik bez trudu wygrywa pojedynek siłowy i już po kilku sekundach leżymy na sobie jak para kochanków, z tym że on dobiera się do mnie nad wyraz agresywnie, a ja niewiele mogę z tym zrobić, bo nóż wypadł mi ze zwiotczałej dłoni, a wzrokiem nie znajduję w moim zasięgu niczego, czym mógłbym się bronić. Nawet nie myślę o tym, gdzie w tym wszystkim podział się Duch, który powinien przecież tu być i mi pomóc. Resztką sił odpycham od siebie napastnika, który pewnie czuje już w pysku smak zwycięstwa i próbuje dosięgnąć pazurami mojej twarzy, gardła, rozrywa przy tym kurtkę, rozcina skórę, a ja czuję już tylko ból. Ciepły, wręcz gorący, rozlewa się po mnie. Przymykam oczy.
Słyszę szybkie kroki. Ktoś podbiega, chwyta wilka i odciąga ode mnie. Nagle robi się tak lekko, ale wciąż ciepło. Słyszę dźwięk gruchotanych kości, obracam głowę w kierunku mojego wybawiciela, lecz widzę tylko dwie rozmyte sylwetki. Jedna, znacznie masywniejsza, pochyla się nad drugą i raz za razem uderza czymś w jej głowę. Rozróżniam zieloną kurtkę, szarą czapkę, gęstą brodę. Jan? To ty?
Obcy nie odpowiada na moje nieme pytanie. Przestał pastwić się nad dawno już martwym wilkiem, wraca do mnie, potrząsa, woła czyjeś imię, ale ja nie rozróżniam już słów. Dźwięki zlewają się w ogłuszającą kakofonię. Mam ochotę zamknąć oczy. Podbiega druga postać. Rozpoznaję chustę i gogle. Brawo, przyjacielu. W samą porę.
To mi się chyba śni.
Jest i trzecia postać. Czyżby Wadim? Nachyla się nade mną najbliżej mojej twarzy, chyba zadaje jakieś pytania. Resztką sił otwieram szerzej oczy. Przed sobą widzę oblicze młodej dziewczyny. Jest ładna, choć wyraźnie zmęczona i brudna. Jej usta, nos i długie, rozczochrane włosy wyglądają znajomo. I ta perłowa cera. Spoglądam jej w oczy. Znam każdy ich szczegół, jakbym wpatrywał się w nie przez całe życie. Są oliwkowe.
– Julia? – pytam ledwie słyszalnym szeptem.
Odpływam.
Koniec części #2 z 4. Przejdź do części #3.