Jest to kontynuacja opowiadania, którego pierwszą część można przeczytać tutaj.
Gdzie ja jestem, do cholery?
Od kilku minut prę naprzód, zręcznie wymijając nieruchome sylwetki ludzi. Rozglądam się, szukam jakiejkolwiek wskazówki, ale nie ma tu niczego oprócz mnie i armii manekinów. Bezskutecznie usiłuję nawiązać z kimś kontakt wzrokowy, lecz nawet kiedy staję bezpośrednio przed czyjąś twarzą, to ta osoba i tak zdaje się mnie nie zauważać. Mężczyzna w brązowym płaszczu ogląda stronę tytułową jakiejś gazety. Ogląda, bo czytaniem nazwać tego nie mogę. Sam zdążyłem zapoznać się z całą treścią i to zaglądając znad jego ramienia, a on nawet nie poruszył gałkami ocznymi. Rozumiem, że setna z kolei wzmianka o napiętej sytuacji politycznej jest bardzo szokująca, ale czy może mi pan powiedzieć, gdzie ja tak właściwie jestem? Bo widzi pan, trochę nieswojo czuję się wśród tylu ludzi, chciałbym pójść w jakieś ustronne miejsce i pobyć sam.
Nie znoszę tłumów.
Mężczyzna chyba nie jest zainteresowany moimi problemami, podobnie jak kobieta z żółto-czerwoną parasolką i niski, smutny facet w garniturze. A skoro nikt nie zamierza udzielić mi odpowiedzi, to jestem zmuszony poszukać jej sam. Tylko gdzie, skoro wszędzie sami ludzie? Pod nogami? Szara płyta chodnikowa. Przed oczami? Galeria czapek i kapeluszy aż po zamglony horyzont. Nad głową? Biel. Ni to sufit, ni to niebo, po prostu idealna, wręcz jaskrawa biel.
A może umarłem? Jeśli tak, to chrześcijańskie wyobrażenie piekła było co najmniej przerysowane. Bo przecież nie mogę być w niebie. Nie z tym, co mam na sumieniu. Poza tym nigdy nie należałem do osób szczególnie gorliwych w wierze, a takich, jeśli się nie mylę, do królestwa bożego zbyt chętnie nie przyjmują.
No nic, pozwiedzam sobie to piekło.
Idę przed siebie, względnie prosto, żeby mieć szansę dojść dokądkolwiek. Spojrzenie wbijam w ziemię, obserwuję każdy krok, z czasem zaczynam je liczyć. Pierwszy, drugi, trzeci, setny… Na stopach mam czyste, dość nowe trampki. Dawno nie nosiłem takich butów. Czuję się, jakbym w ogóle ich nie miał, są takie lekkie i wygodne. Również połatane bojówki zamieniły się w zwężane dżinsy, kurtka w elegancki płaszcz. Widocznie ktoś zadbał o to, żebym życie wieczne spędził w stylowych ubraniach. Z ciekawości muskam palcami prawą rękę. Nie czuję żadnego bólu. Podciągam rękaw, ale nie znajduję śladów ugryzienia.
Dziwne, że pomyślałem o tym dopiero teraz.
Sto osiemdziesiąt pięć, sto osiemdziesiąt sześć…
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tłum budzi się z transu, wybuchając kakofonią kroków, rozmów i tysiąca innych dźwięków. Po mojej prawej stronie materializuje się fasada wyremontowanej kamienicy, z lewej pojawia się jezdnia, a za nią park. Już nie jestem w zaświatach, teraz akt rozgrywa się w centrum miasta. Autobus linii siedemdziesiąt pięć, z którego przed chwilą wysiadłem, rusza z przystanku. Spoglądam na zegarek. Wskazówki pokazują coś zupełnie niezrozumiałego, w dodatku jest ich pięć, z czego dwie odchylają się od tarczy pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Opuszczam rękaw. Mam jeszcze kilka minut. Nie zastanawiam się, skąd to wiem. Po prostu wiem.
Stawiam krok na przejściu dla pieszych, następny przenosi mnie już w głąb parku. Na przecięciu dwóch ścieżek stoi młoda, szczupła dziewczyna, zwyczajnie ubrana, ma normalną fryzurę. Niczym nie wyróżniałaby się z tamtego tłumu.
– Cześć Julia – wołam nieśmiało na powitanie.
Odwraca się do mnie, przez ułamek sekundy bada wzrokiem, uśmiecha. W następnej chwili jest już w moich objęciach, dość pokracznych, bo oboje podchodzimy do tego w inny sposób. Poza tym nie spotkaliśmy się na luźne pogawędki. Musimy wyjaśnić sobie kilka spraw. JA muszę.
– Jak się czujesz? – pyta.
Zastanawiam się, czy to pytanie retoryczne i w końcu nic nie odpowiadam, a jedynie chrząkam, odwracam wzrok i odzywam się bardziej do drzewa niż do niej:
– Usiądziemy na ławce?
– Możemy.
Lekki uśmiech nie znika z jej ust. Chciałbym móc go lepiej zapamiętać, ale wstyd mi patrzeć dłużej. Z reguły zerkam przelotnie, i to tylko wtedy, kiedy nie patrzy. Dziwi mnie jej dobry nastrój. Po tym, co w emocjach napisałem jej w SMS-ie, powinna być na mnie zła, albo przynajmniej zdystansowana.
– Artur… – zaczyna, kiedy za moim przykładem siada na ławce.
Marzę o tym, żeby złapać ją za rękę. Choćby muskać palcami jej skórę, mieć jakikolwiek kontakt fizyczny. Czuć, że tu jest.
Ale o to też wstyd mi prosić.
– Naprawdę, chciałabym wiedzieć co z tym wszystkim zrobić – kontynuuje po krótkiej przerwie. – To nie jest tak, że jesteś mi obojętny. Po prostu, no…
Nie musi dokańczać, wiem co chce powiedzieć. Gdybym sam dostał wiadomość o takiej treści, to prawdopodobnie nie zgodziłbym się nawet na spotkanie. Ale ja to ja i nie bez powodu zależało mi na utrzymaniu moich uczuć w tajemnicy. Nie uważam samego siebie za osobę, którą warto kochać. Sam ze sobą nie chciałbym się wiązać, a co dopiero oczekiwać tego od kogoś innego. Przecież ona nie ma z tym nic wspólnego. Dlaczego jej przyszłość miałaby rysować się w ciemnych barwach mojej przeszłości?
Niestety, chcieć to nie zawsze móc. Zapędziła mnie w kozi róg podczas zwykłej wymiany wiadomości, dalsza gra nie miała już sensu, pękłem. Czuję, że łzy zbierają mi się w kącikach oczu. Nie przez jej słowa, a przez moje myśli. To żadna nowość w ostatnim czasie.
Opuszczam wzrok, żeby nic nie zauważyła, ale ona jest czujna.
– Ty płaczesz? – pyta ze szczerą troską w głosie.
– To przez wiatr – odpowiadam głupio. – Mocno dziś wieje, prawda?
– Artur, ja wiem jakie to dla ciebie trudne, ale musisz spróbować mnie zrozumieć.
Nie mówi tego ze stanowczością w głosie. Brzmi to raczej tak, jakby przez te słowa prosiła mnie, żebym tu i teraz znalazł rozwiązanie. Żebym wyskoczył z jakimś pomysłem, który mnie uczyni szczęśliwym, a jej zwróci spokój i zdejmie z niej poczucie odpowiedzialności za kogoś, kto sam się o tę odpowiedzialność bezprawnie upomniał.
– Powiedz mi tylko – zaczynam niepewnie łamiącym się głosem. – Ale tak całkiem szczerze… Ile ja dla ciebie znaczę?
Nie odpowiada od razu. Teraz to ona spuszcza wzrok i milczy, jakby próbowała dojść z samą sobą do porozumienia. Jakby szukała kompromisu między sercem i rozumem.
– Jesteś dla mnie kimś ważnym – odzywa się po chwili ciszy i znów urywa w połowie zdania. Widzę, jak nabiera powietrza w płuca. Waha się.
– Naprawdę ważnym – ciągnie dalej. – Ale nie czuję do ciebie nic, z czego mogłaby narodzić się miłość.
Spodziewałem się, że to usłyszę, ale i tak nie jestem w stanie powstrzymać łez, które już nie sączą się powoli, a wylewają jak wodospad. I choć nie liczyłem na nic innego, choć teoretycznie byłem na to przygotowany, to teraz i tak nie potrafię wydusić z siebie ani słowa. Jej oczy również stają się szklane.
– Przepraszam – szepcze, po czym przytula mnie.
Moje ciało przeszywa ból. Przez moment nie mogę nawet nabrać powietrza w płuca, ani poruszyć ręką lub nogą. Leżę nieruchomo na lodowatej podłodze półpiętra klatki schodowej. Pieką mnie łokcie, bo w ostatniej chwili zasłoniłem głowę rękoma. Dzięki temu przynajmniej zęby pozostały na swoim miejscu. A mama powtarzała, żeby nie skakać ze schodów. Kto by tam słuchał.
Podnoszę się, otrzepuję kurtkę, pokonuję ostatnie stopnie i wybiegam na zewnątrz. Jest wieczór, pierwsze co zauważam to płonące samochody, pierwsze co słyszę to krzyki ludzi. Nie mam czasu na ocenę sytuacji, wystarczy mi to, co zobaczyłem na kanale informacyjnym. Od dłuższego czasu było gorąco na linii kilku ważnych stolic, w końcu musiało wybuchnąć. Nie myślałem jednak, że w taki sposób.
Biegnę ile sił w nogach. Po drodze mijam iście dantejskie sceny. Ludzi zawsze różnił nieprecyzyjny podział na dobrych i złych. Wiadomo, którzy w obliczu chaosu okazują się mniej liczni i których ów chaos zamienia w ofiary. Pewnie wielu wyrzeka się moralności, tłumacząc to wolą przetrwania. Dla mnie nic nie usprawiedliwia naruszenia czyjejś wolności, jednak w tym momencie chyba niewiele osób podziela mój punkt widzenia.
Brakuje tchu, ale nie mogę się zatrzymać, nie mogę zwolnić. Zostało kilka przecznic. Ona nie mieszka tak daleko, muszę zdążyć. Muszę mieć pewność, że jest bezpieczna. W bocznej uliczce kilku facetów dobiera się do młodej dziewczyny. Dwóch krępuje jej ręce i nogi, trzeci rozcina nożem ubrania. Tak się śpieszy, żeby zaspokoić głód. Nie mogę się zatrzymać.
Muszę zdążyć.
Nie jestem jedynym, który biegnie. Uciekają rodziny z dziećmi, uciekają pojedyncze osoby, co chwilę jakieś auto wyjeżdża z piskiem opon zza zakrętu, żeby pognać dalej bez troski o przepisy drogowe. Każdy, kto dba o własne bezpieczeństwo, chce być teraz jak najdalej od centrum miasta i centrum wydarzeń.
Wreszcie docieram na miejsce. Tutaj też płoną samochody, tutaj też ludzie gonią we wszystkich kierunkach, tutaj też nieustannie ktoś krzyczy. Ze strachu, z bólu, z bezradności. Mój umysł szturmują same złe myśli, a ja za wszelką cenę nie chcę ich wpuścić. Wciąż jest nadzieja.
Słabnie, kiedy tuż obok domu Julii znajduję zwłoki chłopaka z rozciętą szyją. Obok, w kałuży krwi, leżą odłamki szkła z butelki po piwie. Robi mi się słabo, chwiejnym krokiem wbiegam na ciemną klatkę schodową. Jeszcze nie dotarło do mnie to wszystko, co widziałem. Cały czas najważniejsza jest ona.
Wskakuję co dwa stopnie, mijam kolejne piętra jak lampy uliczne podczas jazdy samochodem. Mieszkanie numer cztery, numer siedem, numer trzynaście. Drzwi są domknięte, odrobinę mnie to uspokaja. Chcę zapukać, ale przypominam sobie, że Julia nie zamyka się na klucz kiedy jest w domu. Biorę wdech i naciskam na klamkę.
Obraz przed moimi oczami rozmywa się, dźwięki zlewają w jedno. Opieram się barkiem o ścianę, a po chwili osuwam bezwładnie na podłogę. Czuję, jakby wszystko wokół mnie znikało, wreszcie sam przymykam oczy, a kiedy znów je otwieram, jestem już w zupełnie innym miejscu.
– No proszę! Obudziła się nasza śpiąca królewna.
Zawsze i wszędzie rozpoznam ten głos.
To był tylko sen. Ten sam od miesięcy, widzę go co noc jak powtórkę jakiegoś beznadziejnego programu w telewizji.
Stojąc jeszcze jedną nogą w krainie fantazji naiwnie próbuję zachować w pamięci obraz mojej nieodwzajemnionej miłości, ale ten rozpłynął się razem z miastem pogrążonym w chaosie. Dotykam prawej ręki. Boli jak diabli.
Witamy ponownie w świecie żywych.
Czuję się tak, jakbym wciągnął nosem zbyt dużo białego proszku, a następnie popił to wódką i wsiadł do pierwszego wagonika kolejki górskiej. W momencie otwarcia oczu powoli wtaczał się na wierzchołek paraboli. Teraz, gdy usiłuję wstać, niemalże z prędkością spadku swobodnego mknie w dół spiralą, wokół której jarzą się miriady punkcików świetlnych i widma tej samej sylwetki.
Może lepiej posiedzę. Bądź co bądź to całkiem wygodny kawałek podłogi.
Gdy oczy przestają mi się rozjeżdżać, a knot świecy obok mojej nogi przyciąga do siebie wszystkie roztańczone światełka, rozglądam się po pomieszczeniu, którego ścianę podpieram. W częściowym mroku nie dostrzegam niczego, co mógłbym kojarzyć, choć znam ten budynek na wylot. Jestem tu tylko ja i Duch, który siedzi naprzeciwko mnie na taborecie i z nudów struga jakiś patyk.
– Gdzie ja jestem? – pytam.
– W punkcie wyjścia. – Jednoosobowy komitet powitalny chowa rękodzieło do kieszeni, nóż zapina w kaburze i pochyla się w moim kierunku, opierając łokcie na kolanach – Ile pamiętasz z naszej wyprawy?
Próbuję odtworzyć w pamięci cały przebieg zdarzeń, ale pilot szwankuje i ekran moich wspomnień wyświetla głównie zakłócenia, a pomiędzy nimi losowe kanały. Laleczkę. Truchło psa. Wilka.
Powiedzmy, że pamiętam całkiem sporo.
– Urywa mi się na ugryzieniu, a co?
– A to, że kiedy do ciebie dobiegłem, to byłem przekonany, że jedną nogą stoisz już na tamtym świecie – odpowiada Duch. – Powaga, wyglądałeś jak w agonii. Całe ramie miałeś we krwi, ślina ściekała ci po twarzy i bełkotałeś jakieś niezrozumiałe słowa. Całe szczęście, że tamta dziewczyna znała się na rzeczy i cię z tego wyciągnęła.
– Julia… – szeptam sam do siebie.
– Kto? – Duch pochyla się jeszcze bliżej mnie.
Kilkukrotnie zaciskam i otwieram klejące się jeszcze powieki. Otrząśnij się! To nie była ona! Przywidziało ci się, a ty, żałosny naiwniaku, od razu uwierzyłeś, że los dał ci drugą szansę… Jej tu nie ma, rozumiesz?! I nigdy nie będzie! Pogódź się z tym wreszcie.
Przymykam mocniej oczy.
Chciałbym. Naprawdę, z całego serca tego pragnę. Szkoda, że wymazywanie wspomnień nie jest takie proste jak usuwanie plików z komputera. Jedna sekunda, dwa kliknięcia i po sprawie.
Gdyby to było takie proste…
– Nikt, chyba nadal bełkoczę – odpowiadam z wymuszonym uśmiechem.
Jednak maska nie trzyma się zbyt dobrze mojej twarzy i Duch wyczuwa kłamstwo, widzę to po minie , wykrzykują to jego oczy.
Mimo to milczy.
Z nikim nigdy nie rozmawiałem o tym, co mnie boli. Moje sny dbają o to, bym pamiętał każdy szczegół, a wszystkie wspomnienia ona sama wyryła na kamiennych tablicach, które później zakopała w odmętach mojej świadomości. I wciąż tylko z nią raz za razem odbywam tę samą rozmowę. Nocne marzenia, które powinny dawać ukojenie, stały się brzemieniem.
To pokuta, która nigdy nie da mi rozgrzeszenia.
– Myślę, że skoro już do nas wróciłeś, to warto byłoby podziękować nowym przyjaciołom – rzuca wreszcie Duch. – On uratował cię przed wilkiem, ona zatamowała krwotok. Masz wobec nich dług.
– A gdzie oni są?
W dalszym ciągu nie uzyskałem dokładnej odpowiedzi na pierwsze pytanie.
Mój rozmówca wstaje, spogląda na mnie i przywołuje uśmiech na usta.
– Piętro wyżej – odpowiada. – Uznaliśmy, że po przebudzeniu możesz mieć problemy z pamięcią, a wtedy widok kilku obcych osób mógłby być dla ciebie szokiem. Wcześniej była tu jeszcze tamta dziewczyna. Doglądała, czy aby na pewno wszystko dobrze z twoją ręką. Dasz radę iść?
Wyciąga do mnie dłoń, a ja niepewnie chwytam ją i próbuję wstać. Wagonik chyba wykonał już pełne okrążenie i zatrzymał się, gotów przyjąć kolejnych pasażerów. A skoro widzę już normalnie i zgadzają mi się strony, to przytakuję głową, otrzepuję spodnie i daję się poprowadzić.
Gdy mijam popękane framugi drzwi przychodzi mi do głowy jeszcze jedno pytanie.
– Było ich więcej?
– Kogo? – Duch widocznie nie rozumie moich intencji.
– Wilków, przecież z tarasu widziałem całe stado.
– Ach… tak, było jeszcze kilka. Zachowywały dystans. Ten, który cię pogryzł, musiał być czymś w rodzaju… zwiadowcy.
– I jak sobie z nimi poradziliście?
Nie odpowiada od razu, zastanawia się przez chwilę, dobiera słowa.
– Można powiedzieć, że i w tym wypadku prawo siły okazało się najlepszą spośród wszystkich technik dyplomacji.
– Zabiliście je? Wszystkie?
– Wystarczył przewodnik stada, pozostałe wycofały się i nie podążały już za nami – odpowiada Duch, a w jego głosie czuć wyraźną nutkę dumy. – Zapytasz: jak rozpoznałem samca-alfa? A ja ci odpowiem, że miałem szczęście. Nie pierwszy i nie ostatni raz przypadek sprawia, że wciąż nie wyprosili nas z bankietu żywych.
Puszcza do mnie oczko, zadowolony ze swojego ambitnego porównania.
A ja przełykam ślinę i czuję, że znajduję się po niewłaściwej stronie drzwi.
***
Już rozumiem, dlaczego w tamtym pomieszczeniu panował taki mrok – przespałem cały dzień, jest noc. Niebo zapadło w sen, otulając się czarną jak smoła pierzyną, i nawet nie pomachało mi na pożegnanie ledwo widocznym szkarłatem zachodzącego słońca. Odwdzięczę się tym samym i nie puszczę mu reflektorem oczka z okalającego komin tarasu, gdy obudzi się wraz z nadejściem poranka.
I tak z tą ręką nie dałbym rady wdrapać się na ostatni taras.
Duch idzie kilka metrów przede mną, nuci pod nosem jakąś nieznaną mi melodię. Zaskakuje mnie ten jego nieustający optymizm. Ja prawie zawsze udaję uśmiech, Wadim praktycznie się nie odzywa, Jan cały czas zachowuje powagę, a Duch, jak gdyby nigdy nic, idzie i podśpiewuje jakaś wesołą piosenkę. Zupełnie, jakby to wszystko było dla niego nieprawdą, zwykłą zabawą w koniec świata, którą o określonej porze przerwą krzyki mamy, przywołującej go do domu na obiad.
A może to maska doskonalsza od wszystkich innych? Może tak dobrze opanował sztukę ukrywania prawdziwych emocji, że kreacja stała się jego nową twarzą? Może za uśmiechniętą powłoką z porcelany chowa się człowiek, którego sumienie dźwiga większy ciężar, niż moje? Może też płacze, gdy zostaje sam na warcie i boi się ciemności nie dlatego, że widzi w niej upiory, ale dlatego, że jedno i to samo widmo wspomnień wywołuje z mroku jego imię?
Jaka historia skrywa się za jego przezwiskiem?
Ale Duch nie potrafi czytać w myślach, nie może usłyszeć mojego niemego pytania. Wciąż idzie przed siebie, wyszukując drogę w labiryncie ciasnych korytarzy i nucąc nieprzerwanie tę samą melodię.
Jaka historia…
Podążając za nim jak cień, pokonuję kilka schodków, przebijam się jak lodołamacz przez salę ze stertami porzuconych, przegniłych ubrań i wchodzę w ostatni zakręt, po którym w moje oczy uderza zbawienna łuna światła; niewielkie ognisko pali się na końcu korytarza, płomienie tańcują z iskrami na wietrze, który wpada do środka przez puste oczodoły okien, a wokół tego jasnego, życiodajnego punkciku siedzi w ścisku grupa osób.
Większość z nich obraca się na dźwięk naszych kroków. Blask ognia rozjaśnia ich twarze; zauważam wschodnią urodę Wadima, rozpoznaję niezadbany zarost Jana, napotykam jeszcze wzrok starszego, przypominającego barbarzyńcę mężczyzny i młodej dziewczyny. To pewnie jej powinienem być wdzięczny. Jest całkiem ładna, pomimo całego brudu i zmęczenia, które pokrywają jej dziewczęcą buzię, postarzając ją o kilka lat.
Już nie przypomina mi w niczym Julii. I całe szczęście.
Duch wita się ze wszystkimi w milczeniu, zajmuje miejsce przy ognisku i ogrzewa dłonie. Jest zimno, ale na ,,kacu” jakoś tego nie czuję.
– Czemu do nas nie dołączysz? – Odzywa się Jan, kiedy spostrzega, że zatrzymałem się w połowie długości korytarza i obserwuję ich nieruchomo, jak eksponat w muzeum figur woskowych. – Chodź, starczy miejsca.
Obcy przyglądają mi się wyczekująco, a ja stawiam każdy kolejny krok tak jak wtedy, kiedy pojedynkowałem się z wilkiem. Nie mam pojęcia skąd wrażenie, że ludzie, którzy uratowali mi życie, mieliby mi je teraz w jakiś sposób odebrać. Dziewczyna zbiera się na lekki uśmiech, Duch przywołuje mnie gestem dłoni.
Idę, idę, spokojnie. Nie śpieszy mi się, podziwiam niewidoczne widoki za oknem.
Chyba za rzadko spotykam nowych ludzi.
Gdy podchodzę do ogniska, barbarzyńca wstaje i wyciąga w moim kierunku dłoń dwukrotnie większą od mojej.
– Mam na imię Wiktor – odzywa się. – A to moja córka, Marta – dodaje, wskazując drugą ręką dziewczynę.
Ta uśmiecha się do mnie jeszcze szerzej. Ma bardzo ładne usta.
– Dziękujemy za pomoc z wilkami – kontynuuje już nie bezimienny barbarzyńca. – Bez was nie poradzilibyśmy sobie.
Ściskam jego dłoń, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo mój chwyt nie może być teraz silniejszy od chwytu dostojnej damy z salonów, która tylko wysuwa przed siebie jedwabną rękawiczkę i oczekuje uniżonego pocałunku.
– Sokół – dukam.
Zajmuję wolne miejsce przy ognisku. Oprócz Wiktora i jego córki widzę jeszcze jedną postać – siedzi pod ścianą, twarz chowa w kolanach. Śpi, albo nie chce się integrować.
Ja też nie chcę.
Co z czwartym przybyszem, którego widziałem przez lornetkę?
Chrząknięcie Jana.
– Wracając do naszej rozmowy…
Oho! Czyżbyśmy z Duchem wtrącili się do jakiejś ciekawej dyskusji?
– Tak… – zaczyna Wiktor i milknie, najwyraźniej szukając w myślach urwanego wątku. – Jak już mówiłem, wraz z nadejściem zimy miasto stało się nie do przebycia. Wpierw myślałem, że to tylko nagły spadek temperatury, rzecz normalna na przełomie listopada i grudnia. Ale śnieg sypał nieprzerwanie przez trzy dni, przestaliśmy spotykać na drodze jakichkolwiek ludzi, w końcu spanie gdzie popadnie stało się zbyt niebezpieczne. Przez noc potrafiło spaść tyle śniegu, że zasłaniał okna piwnic, w których się chroniliśmy.
– I co zrobiliście?
Wiktor drapie się po brodzie.
– Szliśmy dalej. Nocowaliśmy na klatkach schodowych, czasem w porzuconych mieszkaniach. Rozpalaliśmy ogień, żeby się ogrzać, maszerowaliśmy maksymalnie trzy-cztery godziny na dobę, żeby nie wyziębić za bardzo organizmu. Sanie z zapasami ciężko było przeciągać po takiej warstwie śniegu, którego cały czas przybywało, byliśmy zmęczeni. Dojście w okolice centrum zajęło nam dwa tygodnie. Piętnaście kilometrów, nieco ponad kilometr dziennie.
– A dlaczego pchaliście się akurat do centrum? – pyta Duch, który także wciągnął się w opowieść.
– Liczyliśmy, że znajdziemy tam cokolwiek – odpowiada Wiktor. – W najlepszym wypadku pomoc, w najgorszym przynajmniej zapasy. Przecież gdzieś coś musiało przetrwać! To niemożliwe, żeby w kilka miesięcy upadło wszystko… Cała państwowość, struktury terytorialne, służby bezpieczeństwa. Po prostu niemożliwe!
Kątem oka dostrzegam, że dziewczyna uważnie mi się przygląda.
Miałem jej podziękować. Im podziękować.
Jak ona w ogóle miała na imię?
– Jedna noc była wyjątkowo mroźna – kontynuuje Wiktor. – Schowaliśmy się w głębi jakiegoś sklepu z pościelą. Rozpaliłem ognisko, zawinęliśmy się w koce i w takich kokonach przeczekaliśmy do rana. Spodziewałem się, że będzie choć odrobinę cieplej.
– I było?
Wiktor kręci głową.
– Kiedy rano wyjrzałem na zewnątrz, nie padał już śnieg i świeciło słońce. W ogóle nie było już śniegu, sam lód. Wszystko pozamarzało, nawet z drzew zwisały sople. Nie mam pojęcia ile było stopni na minusie, ale takiego ochłodzenia doświadczyłem pierwszy raz w życiu. Wszyscy byliśmy grubo ubrani, a i tak po przejściu kilkudziesięciu metrów cierpły nam dłonie. W pewnym momencie zacząłem się obawiać, czy w ogóle damy radę znaleźć następną kryjówkę.
Zgromadzeni wokół ogniska słuchają jego słów jak zahipnotyzowani. Nic dziwnego, bo o sytuacji w centrum miasta wiemy tyle, ile widać z komina – niewiele. Za to w kwestii pogody nie dzieli się z nami niczym nowym.
Nie tylko jego zima zaskoczyła przerostem formy.
Dlaczego ona cały czas się na mnie gapi?
– I wtedy znalazła nas jakaś grupka. Wyglądali jak włóczędzy, ale mieli w pobliżu kryjówkę. No a że sami wyglądaliśmy beznadziejnie, to zgodzili się zabrać nas do niej. Mieszkali w kilka osób, tak jak wy, tyle że w piwnicy jakiegoś budynku. Niedużej, ale bez problemu pomieścili tam sporo zapasów i samych siebie.
Odwzajemniłem niepewnie jej spojrzenie i uśmiech.
– Nakarmili nas, pozwolili się ogrzać i odpocząć. Moja córka i pozostali spali, a ja siedziałem z tamtymi ludźmi tak, jak teraz siedzę tu z wami, tyle że przy piecu węglowym. No i rozmawialiśmy. Opowiedziałem im naszą historię. Byli zdumieni, że udało nam się pokonać taką odległość. Jeden twierdził, że zmyślam. A kiedy zapytałem dlaczego, zaczęli mówić. I powiedzieli tyle rzeczy, że straciłem resztki złudzeń. Nie mieliśmy czego szukać ani w centrum, ani nigdzie indziej.
– Co takiego ci powiedzieli?
Dawno nie widziałem Jana tak pochłoniętego tematem.
Wiktor nie odpowiada od razu. Zastanawia się jak zacząć, waży słowa, jakby przygotowywał się do wygłoszenia jakiejś ważnej, oficjalnej mowy.
– Te mrozy, wszystkie dziwne zjawiska pogodowe… ich zdaniem to nie nagła zmiana klimatu, przy której ludzie nic nie majstrowali.
Rozgląda się, bada wyrazy naszych twarzy. Sprawdza, jaki efekt wywarły na nas jego słowa i po krótkiej, obliczonej na pauzę ciszy kontynuuje:
– Nigdy nie byłem zwolennikiem teorii spiskowych, a od ludzi, którzy ślepo je powtarzali, wolałem trzymać się z daleka. To, co tamci goście wygadywali, do złudzenia przypominało kolejną bajkę z cyklu: kosmici porywają krowy na ranczach w USA. Byłem bliski wyśmiania ich, a wtedy wygrzebali z jakiejś skrzynki stare radio, twierdząc że jeszcze przez kilka dni po tym, jak zgasły telewizory i największe stacje przestały nadawać, oni odbierali komunikaty z różnych zakątków świata.
– Radio to jeszcze nie dowód, że mówili prawdę – wtrąca Duch.
– Zgoda! Ale im dłużej opowiadali, tym bardziej wszystko nabierało sensu. Radio było jedynie potwierdzeniem.
Jan kręci głową. On też nie lubi teorii spiskowych.
– Oglądaliście wiadomości, zanim wszystko szlag trafił? – pyta Wiktor.
Przytakujemy zgodnie.
– I nie zastanawiało was to, że w ciągu tygodnia informacje o napięciach na linii kilku ważnych stolic zostały wyparte przez falę donosów o dziwnych zjawiskach, jakie nawiedziły kilka dużych miast w rejonie, który… no nie oszukujmy się, dotychczas był dość stabilny?
W odpowiedzi cisza.
– I że to wszystko było ze sobą w zastanawiający sposób powiązane? Najpierw przez kilka tygodni balon jest na granicy pęknięcia i grozi nam kolejna, globalna wojna, a w momencie, w którym powinna wybuchnąć, wszystko zaczyna się bardzo mocno chrzanić. Przez pierwsze dni media trąbią o nienaturalnych zjawiskach pogodowych. Trzęsienie ziemi niszczy mosty w Budapeszcie i poważnie uszkadza kilkadziesiąt budynków, trąba powietrzna pustoszy przedmieścia Paryża, a w Londynie drastycznie wzrasta poziom wody i Tamiza wylewa. Nie mija tydzień i paranoicy wykrzykują hasła o tajnej broni i innych Wunderwaffe, a sceptycy powątpiewają, czy ci pierwsi nie mają czasem racji. Rozpoczyna się nagonka medialna, ludzie dzielą się na tych, którzy nienawidzą Ruskich i na tych, którzy zwalają winę na Amerykę, a kiedy w środku lata cały kontynent ugina się pod naporem potężnych huraganów, zaczyna się panika. Kanały telewizyjne zgłaszają niekończące się przerwy techniczne, przesył informacji wstrzymany, ludzie wychodzą na ulice. Ciąg dalszy tej historii już znacie.
Milczymy. Jan wpatruje się w przybyszów z otwartymi ustami i chyba nie jest tego świadomy. Nawet Wadim przysłuchuje się temu, co mówi Wiktor.
Pamiętam to wszystko. Śledziłem sytuację na bieżąco i do ostatniej chwili, dopóki nie wybiegłem z domu, wypacykowana panienka w moim telewizorze przekazywała niepokojące wieści z całego kontynentu. Ale wtedy traktowałem to jako ciekawostki ze świata zbyt odległego, by zawracać nim sobie głowę. To, co dla mnie ważne, nie wykraczało poza granice miasta.
– Podobno kataklizmy nie dotknęły samej Europy – opowiada dalej Wiktor. – Świat nie patrzał bezczynnie na panujący u nas chaos, bo wszędzie, nawet w tej strasznej Rosji i Ameryce, było tak samo. W Moskwie, można powiedzieć, mieli powtórkę z epoki lodowcowej, a Waszyngton zamienił się w plan do filmu „Twister”, tyle że w wersji mocno rozszerzonej. I to się działo wszędzie. Informacje napływały z dużych miast, bo tam było więcej ofiar i zniszczeń… no i miał kto to w ogóle nadawać. Ale to nie znaczy, że poza nimi życie toczyło się normalnie. Nie było żadnych save zone, chyba że gdzieś w Afryce albo na innym zadupiu. Przecież jak taki huragan przechodzi, to zniszczenia mogą rozciągać się na kilkadziesiąt, a nawet kilkaset kilometrów…
– No dobra, ale mówiłeś, że ich zdaniem to nasza robota – przerywa Duch. – W sensie, że pomogliśmy mamie naturze w tym wszystkim.
– Do tego zmierzam, spokojnie. Mogę wody?
Jan podaje mu plastikowy baniak. O ile z jedzeniem mamy spory problem, to wody nie powinno nam zabraknąć. W końcu leży na ziemi, wystarczy schylić się, zebrać, zagotować i ostudzić.
Wiktor wygląda na zadowolonego. Pewnie dawno nie miał okazji z kimś porozmawiać, a już z pewnością nie w taki sposób.
– Ich radio nie grzeszyło sprawnością, a jak już coś odbierało, to całkowicie losowo. Twierdzili, że zazwyczaj były to histeryczne wzmianki o tym, że gdzieś szlag trafił kolejne miasto. Niektórzy z emocjami podawali dokładne informacje, jakby ktokolwiek po drugiej stronie miał dzięki nim cokolwiek zrobić, inni byli spokojni, a rozmowa z nimi przypominała bardziej pogawędkę na przerwie na papierosa. Prosta sprawa… u jednych nadzieja naprawdę umierała ostatnia, drudzy żegnali się z nią znacznie wcześniej. Ale jeden sygnał był dziwny. Nadawał jakiś facet, były przy tym straszne zakłócenia. Jedyny plus był taki, że gadał po angielsku, choć przedstawiał się jako Gruzin. Opowiadał strasznie chaotycznie, jakby chciał przekazać bardzo dużo i miał na to zbyt mało czasu. Tamci ludzie spisywali na kartce każde słowo, żeby później ułożyć z tego logiczną całość. Facet wykrzykiwał hasła o jakiejś broni ostatecznej, o zagładzie ludzkości, powoływał się nawet na Pismo Święte. Twierdził, że widział na własne oczy, podawał nawet lokalizację, ale były takie szumy, że mogli źle zapisać współrzędne. Opisywał tę całą broń jako jakieś stalowe wieże, po chwili zmieniał na las odwróconych, metalowych krzyży, stękał coś o antychryście i znowu cytował Biblię. Że niby potępieni próbowali zniszczyć niebo i sprowadzili na świat zagładę, że próbowali wkraść się do jego umysłu i zniewolić go, ale nie udało im się, bo Bóg go chronił. Bełkotał jeszcze esej o zepsuciu i naszej własnej winie, a potem, sądząc po odgłosie i natychmiast przerwanej transmisji, strzelił sobie w łeb. Dziwne, nie? Ale nic nie zmyśliłem, słowo honoru! Powtórzyłem wszystko co oni mi powiedzieli i co mieli zapisane.
– To jakieś kompletne brednie – kwituje Jan. – Stalowe wieże, którymi chcieli zniszczyć niebo? Bełkot fanatyka religijnego, nic więcej. Pewnie pierwszy raz zobaczył jakieś duże anteny albo rozdzielnię prądu i dorobił do tego własną teorię spiskową. Bardzo dobrze, że sam się odstrzelił. Jednego debila mniej.
– Oni też tak myśleli – odpowiada Wiktor. – A mimo to zestawili współrzędne, które tamten facet podawał, z mapą. Tak z czystej ciekawości. Nie zgadniecie, gdzie to było.
– No gdzie? – pytamy chórem.
– Rosja. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Niżnego Nowogrodu. Nic tam nie było, kompletne pustkowie, jedynie kilka wioch rozrzuconych po lesie. Nie żebym w to wierzył, ale gdybym chciał gdzieś postawić bazę wojskową z czymś dużym i niebezpiecznym, to miejscówka perfekcyjna.
– Dla mnie to i tak bełkot. – Jan sprawia wrażenie poirytowanego.
– Dla mnie w sumie też, ale spójrzcie na to z innej strony – ciągnie dalej Wiktor. – Zobaczcie taki Czarnobyl, tak? Gigantyczne anteny w środku lasu, akurat mi ich nazwa wyleciała z głowy, no ale było coś takiego. I też wokół nich narosły teorie, że to tak naprawdę broń, że chcieli tym kontrolować umysły i inne takie… brednie, ale ruscy mieli duże podwórko i cholera wie, nad czym tam pracowali. Zobaczcie ile tajnych obiektów wojskowych wyrosło jak grzyby po deszczu, kiedy upadł Związek Radziecki. Pokitrane gdzie się da i cholera wie po co. Ludzie myśleli, że broń jądrowa to najpotężniejsze narzędzie zagłady, a ono ma już kilkadziesiąt lat! Przy tempie rozwoju, jaki ludzkość utrzymywała przez ostatnie dekady, to cała wieczność! Ruscy, Amerykanie, Chińczycy… wszyscy się zbroili, wszyscy kombinowali i kto wie co im się z tego kombinowania zrodziło. To już nawet naziści podczas drugiej wojny światowej pracowali nad takimi rzeczami, które do dzisiaj mogą wydawać się niewiarygodne.
– Czyli wierzysz w to co on mówił przez radio? – pyta Duch.
– Po prostu nie neguję teorii, że te zmiany klimatyczne i kataklizmy to nie taka szybka, niezapowiedziana zagrywka natury. Jego słowa brzmiały absurdalnie, ale wyjrzyjcie za okno. To, co tam widać, to też absurd.
I znów wszyscy milczą. Jan stracił ochotę na udzielanie się w dyskusji, widać to po grymasie na jego twarzy, z kolei Duch nie wie już chyba o co pytać. Niby jeszcze o czymś myśli, niby szuka, grzebie w myślach, ale nic z nich nie może wyłowić. A ja siedzę podparty łokciami o kolana i nawet nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Zbyt dużo rewolucyjnych informacji w zbyt krótkim czasie.
– Zmęczony już jestem – odzywa się Wiktor i na dowód swoich słów ziewa przeciągle. – Resztę historii opowiem wam jutro, a teraz, jeśli nie macie nic przeciwko, chętnie bym się przespał. Nie zamykałem oczu od ponad doby.
– Zaraz wyznaczymy warty i wszyscy się prześpimy. – Jan wstaje od ogniska, rozprostowuje kości, przeciąga się. – A ty –zwraca się do mnie – nie znikaj znowu przed świtem. Wystarczy nam już wrażeń na najbliższy czas.
I odchodzi do plecaków. Widocznie do tej pory ich nie rozpakowali po porannym stanie gotowości. Duch siedzi jeszcze przez chwilę i wpatruje się we wciąż roztańczone, choć powoli gasnące płomyki. Uśmiech spełzł mu z twarzy, teraz wygląda śmiertelnie poważnie, wręcz groźnie. Strach pytać, nad czym tak duma. W końcu również podnosi się z miejsca, powtarza te same procedury co Jan i rusza mu z pomocą.
Tylko ja nie mam ochoty spać. Robiłem to przez cały dzień, rozregulował mi się cykl. Poza tym i tak nie zamierzałem się jeszcze kłaść. Jedna rzecz nie daje mi spokoju.
– Moglibyśmy odejść na bok? – pytam konspiracyjnie dziewczynę, której imienia nie zapamiętałem. – Chcę pogadać na osobności.
Nie sprzeciwia się, nawet nie zdejmuje uśmiechu z ust, jak to zwykle bywa w sytuacji, kiedy jest się przez kogoś prowadzonym niewiadomo dokąd i w niewiadomym celu. Ale my odchodzimy tylko na kilka metrów i skręcamy do jakiejś bocznej, przestronnej sali. Nikt nawet nie okazał szczególnego zainteresowania naszą niezbyt dyskretną ucieczką.
Ona krzyżuje ręce na piersiach, ja chowam dłonie do kieszeni; to niekulturalne, ale chłód wygrywa z dobrymi manierami. Ciepło ogniska tu nie sięga, światło również. Jest więc zimno i słabo widzimy siebie nawzajem. To nawet lepiej, bo pewnie jestem czerwony na twarzy. Ostatnio słabo wychodzi mi okazywanie emocji, unikam tego.
– To o czym chciałeś pogadać? – pyta, przestępując z nogi na nogę.
Przechyla głowę w bok, świdruje mnie spojrzeniem, uśmiecha się niewinnie. Zupełnie jak Julia wtedy, gdy pytała, czy usiądziemy na ławce. To źle, że mi się z nią kojarzy. Niech ta rozmowa szybko dobiegnie końca.
– Chciałem ci podziękować – zaczynam jakoś tak nieśmiało, pokracznie. – Za powstrzymanie krwotoku, no i…
Przejdzie mi to przez gardło czy nie?
– I za uratowanie ci życia? – dokańcza za mnie.
– Tak, tak.
Jaka ta podłoga fascynująca.
– Słyszałam w życiu lepsze podziękowania, ale twoje też przyjmę – śmieje się.
Jak inaczej mam to rozegrać? Rzadko komukolwiek dziękowałem, częściej musiałem przepraszać. Z Sarą i Zosią prościej było nawiązać kontakt i rozmawiać o rzeczach ważnych. Dopiero teraz przypominam sobie o kalekiej, porcelanowej laleczce. Macam się po kieszeni, do której ją schowałem. Przez gruby materiał wyczuwam drobną, kanciastą sylwetkę figurki. A gdyby tak…
– Proszę – wyciągam przed siebie rękę ze ściśniętą w dłoni laleczką. – To dla ciebie. Skromny podarunek jako dopełnienie mojej wdzięczności.
Wybacz mi, Zosiu, że nasza znajomość kończy się równie gwałtownie, jak się zaczęła.
– Jaka śliczna! Skąd ją masz?
– Znalazłem dziś rano, kiedy poszliśmy was szukać.
Naprawdę jej się podoba. Obraca laleczkę w dłoniach, ogląda uważnie każdy jej szczegół, sunie palcem po gładkim materiale sukieneczki, patrzy w nieproporcjonalnie duże oczka i uśmiecha się szerzej niż przypuszczałem, że potrafi.
– Niechcący nadepnąłem na nią i połamałem jej nogi…
– I tak jest piękna.
Nawet nie patrzy na mnie, gdy to mówi. Cały czas bada prezent, nie potrafi i chyba nie chce oderwać od niego wzroku. Dopiero po krótkiej chwili milczenia odwraca do mnie swoją twarz i robi długi krok naprzód.
Wpierw cofam się, nie bardzo wiem dlaczego. Widzę, jak jej oczy zachodzą mgiełką zakłopotania, mi również robi się głupio. Szybko naprawiam błąd, przybliżam się do niej i opuszczam ręce, które dopiero co wystawiłem przed siebie w niezrozumiałym geście obrony, bo przecież wiem, że ona nie chce mnie krzywdzić, że ma w planach coś całkiem innego, delikatnego. Już nie protestuję, pozwalam jej na to.
Przytula mnie. Nie na długo, ale też nie puszcza od razu. Jej kolej na wdzięczność, choć wcale od niej tego nie wymagam, wręcz przeciwnie. Korzystam z okazji i przymykam oczy. Przez te kilka sekund wyobrażam sobie, że przytulam moją wybrankę. Nie powinienem tego robić, zwłaszcza przed snem, ale to silniejsze ode mnie. I chwytam ją inaczej, nie tak po koleżeńsku, nawet nie jak przyjaciel. To niesprawiedliwe wobec niej. Oczami wyobraźni podmieniam ją na osobę, której nawet nie zna i wkładam w tę efemeryczną bliskość emocje, jakimi w rzeczywistości jej nie darzę. Przecież nie pamiętam nawet, jak się nazywa. Ale jej to nie przeszkadza i na ten krótki moment sama wtula się we mnie, jakby też tęskniła za kimś i też wykorzystywała mnie jako zamiennik, źródło ciepła o temperaturze równej trzydzieści sześć i sześć z całkowitą dowolnością formy, wystarczy jedynie zamknąć oczy i rozkoszować się chwilą.
Jednak ta chwila nie trwa wiecznie i w końcu odsuwa się ode mnie w obawie, że jeśli jeszcze przez parę sekund nasze ciała będą produkowały taką ilość endorfiny, to oboje uzależnimy się i nie będziemy potrafili funkcjonować bez narkotyku.
Jest mi wstyd, że tak nieostrożnie szastam uczuciami, a jednocześnie czuję radość, bo ten moment bliskości z obcą dziewczyną dał mi ukojenie. I mimo, że przez cały czas myślałem o Julii, że powinno mnie to boleć, to na przekór całemu mojemu sumieniu poczułem ulgę.
Przez kilka sekund byłem wolny.
– Wiem, jak jeszcze możesz mi się odwdzięczyć – mówi do mnie z radością małej dziewczynki w głosie. – Poznałam już twoją ksywkę, a teraz powiedz, jak masz na imię.
– Nie przedstawiałem się tak nikomu odkąd… no wiesz.
– Więc dla mnie zrobisz pierwszy wyjątek, prawda?
W sumie… Co mam do stracenia?
– Artur. Jestem Artur.
– Marta – teraz to ona wyciąga w moim kierunku swoją dłoń. – Miło mi cię poznać.
Przynajmniej już nie muszę kombinować, jak o to zapytać. Wstyd przyznać, że nie słuchałem, gdy jej ojciec mi ją przedstawiał.
– Myślisz, że mogłabym przejść się po tym budynku? – pyta niespodziewanie.
– Sama? W nocy? Odpada! Poza tym… nie bałabyś się?
– A czego mam się bać? – odpowiada i powoli wycofuje się z powrotem na korytarz. – Przytrafiły mi się straszniejsze rzeczy.
Chcę coś odpowiedzieć, zaprzeczyć, ale przypominam sobie o tym, jak przezwyciężyłem swój lęk wysokości. Wiktor opowiada ciekawie, ale myślę, że to Martę poproszę o streszczenie ich dalszej historii.
– Idziesz? – woła do mnie z przejścia. – Już po dobranocce, pora spać!
Uśmiecham się sam do siebie, choć wcale mnie jej żart nie bawi, a po chwili znikam za framugą drzwi, w których ona sama jeszcze przed chwilą stała.
Koniec części #3 z 4.