Tak to już w życiu bywa, że nieraz przez zupełny przypadek można trafić na prawdziwą filmową perełkę. Otóż przedstawiam wam pełen czarnego humoru horror klasy B (a może C?). Historię o śmierci, miłości, zombie, impotencji, cudnej urody piersiach Anny Falchi oraz chemicznej kastracji. Niekoniecznie w tej kolejności. Oto „Dellamorte Dellamore”, lub jak wymyślił jakiś cieć „O miłości i śmierci” – ja tam jednak wolę oryginalny tytuł i przy nim właśnie zostanę.
Przyznaję się bez bicia – za pierwszym razem kompletnie ‘wyprzeskakiwałem’ ten film. I daję słowo nie wróciłbym do niego, gdybym nie zwolnił na samej końcówce. Nagle, przez kilka durnych kwestii dialogowych, to dziwaczne filmidło nabrało dla mnie zupełnie nowego wymiaru. No i trudno – zasiadłem do seansu raz jeszcze, tym razem trzymając jednak łapska z dala od pilota. I było warto, naprawdę.
A tak w ogóle: słyszeliście kiedykolwiek wcześniej o tym filmie? Bo ja nie.
A wszystko, drogie dzieci, zaczęło się tak…
Description
Dla fanów gatunku jak znalazł, choć zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdemu „Dellamorte…” przypadnie do gustu (mój kot z obrzydzeniem odwrócił się od telewizora).Positives
- wiele smaczków
- trochę taki włosko-niemiecko-fracuski Tarantino
- aktorstwo (o dziwo!)
- zakręcona fabuła
- odniesienia do klasyki gatunku
Negatives
- drobne niespójności
- nie dla każdego
- mimo wszystko dosyć ubogi ten włosko-niemiecko-francuski Tarantino
Francisco Dellamorte (Rupert Everett) prowadzi spokojny żywot opiekuna cmentarza w małym włoskim miasteczku Buffalora. Jest odludkiem, dziwakiem, ma jeszcze dziwniejszego pomocnika o imieniu Gnaghi (François Hadji-Lazaro). W dodatku w miasteczku krążą o nim różne plotki, którym sam zainteresowany nie zamierza zaprzeczać skoro utwierdzają jego dziwaczność. Klasyka.
W zasadzie wszystko by było w najlepszym porządku, gdyby nie fakt że umarli nie chcą grzecznie leżeć w grobach.
Z nieznanych przyczyn, siódmego dnia od pochówku, martwi powstają z grobów. Część z nich to klasyczne zombie o mocno ograniczonych zdolnościach motorycznych i niemal zerowej inteligencji. Jednakże pojedyncze jednostki powracają do ‘życia’ zachowując przy tym inteligencję oraz osobowość (przynajmniej częściowo).
Oczywiście nikt nie daje wiary tak niedorzecznym doniesieniom Dellamorte, zaś on sam ewidentnie kładzie już na tej całej sprawie lagę, szykując jedynie zapas naboi dum-dum na kolejną pracowitą noc.
Jak zwykle wszystko przez te kobity… Eeech…
‘Spokój grabarza’ zakłóca pojawienie się młodej wdowy (Anna Falchi), po wcale niemłodym denacie, który zostaje pochowany właśnie na cmentarzu Buffalora. Kobieta dokumentnie zawróciła w głowie głównemu bohaterowi, co jak zwykle w takich sytuacjach, doprowadzi do fali nieszczęśliwych przypadków – licznych zgonów i jeszcze liczniejszych zombifikacji.
Należy w tym momencie zaznaczyć – film jest momentami zdecydowanie dla osób w wieku +18. Nie chodzi nawet o elementy gore, które się tu przewijają, ale raczej o obfite elementy Anny Falchi (i nie tylko), które choć rzadko, to jednak mają w tym filmie swoją rolę. Nie ukrywajmy – w horrorach klasy co najmniej szemranej, niedobory scenariusza zawsze wypełniano biustami, a ponieważ „Dellamorte Dellamore” stawia na najlepsze wzorce, soczysty cyc musiał się pojawić. Co nie oznacza jednak, że fabularnie film kuleje.
Dziwne to wszystko…
Fabuła wbrew pozorom jest naprawdę rzetelnie przygotowana i podsuwa widzowi wiele smaczków. Nie chcę zdradzać konkretów, ponieważ zniweczyłoby to wiele radości z oglądania, mogę jednak zdradzić, że dla uważnych znajdzie się naprawdę kilka perełek (m.in. z odniesieniami do faszystowskiego korporacjonizmu, ale więcej już nie powiem nic).
Film jako całość stanowi prawdziwy misz-masz stylów, motywów i wątków. Jako widz masz więc całkowite prawo czuć się zagubionym – nie chodzi nawet o skomplikowanie, ale o natłok i sposób serwowania. Reżyser zwyczajnie chce, żebyś momentami nie wiedział/a co się tak własciwie dzieje na ekranie. To jest chaos, ale chaos pod pełną kontrolą – daj się temu porwać.
To nie jest wykwintne danie – na każdym kroku jakiś element przypomina, że oglądasz budżetówkę w stylu „Martwicy mózgu” i w równie zakręconym klimacie (tylko krwi mniej). Ten film to bezczelne w wykonaniu nawiązanie do klasyki gatunku horrorów klasy B (lub C, a może nawet D), ale ja tą bezczelność uwielbiam i ja się nią rozkoszuję. I chociaż pierwsze podejście było nieudane, to jednak drugie, z racji samego nastawienia było już znacznie lepsze. A myślę, że podejścia trzecie, czwarte i piąte będą jeszcze lepsze. Jestem wręcz o tym przekonany.
I niech mnie cholera jeżeli ktoś oglądnie ten film do końca i nie wyczuje tego samego motywu, który ja wyczułem (a który wymusił na mnie oglądnięcie całości od nowa).
Ps. Tak zdaję sobie sprawę z tego, że „O miłości i śmierci” to w miarę dobre tłumaczenie oryginału. No ale do cholery – jak to brzmi…